Reklama

„Koniec świata templariuszy” – fragment najnowszej powieści Bogusława Chraboty

13 października 1307 r. Ten dzień zapisał się w historii jako początek końca najpotężniejszego zakonu chrześcijańskiego świata. W mroku intryg, zdrad i politycznych zawirowań rozgrywa się najnowsza powieść Bogusława Chraboty. Oto jej fragment.

Publikacja: 25.09.2025 21:02

Jakub de Molay (1243–1314) – ostatni wielki mistrz zakonu templariuszy. Spłonął na stosie w marcu 13

Jakub de Molay (1243–1314) – ostatni wielki mistrz zakonu templariuszy. Spłonął na stosie w marcu 1314 r.

Foto: The British Library

Czuł jeszcze zapach dymu. Ale nie był to słodki dym kadzidła. Opary pachniały pieczonym ludzkim mięsem. Kapetyng znał ten swąd od dawna. Skąd? Tak, to był zapach wojny. Ileż razy doprowadzał go do torsji na polach bitew, u stóp zwalonych bastionów, na murach zdobytych twierdz. Ileż razy przyglądał się z niedowierzaniem czarnej nadpalonej skórze, zwęglonym kończynom swoich wrogów. Nie żałował ich, jeśli byli wrogami. Żałowałby przyjaciół, ale tych przecież nie miał wcale. Zresztą, czy król winien mieć przyjaciół? To jakby pytać o to, czy Chrystus miał równych sobie. Owszem, miał apostołów, uczniów, zastępy wyznawców, ale przyjaciół? A gdzie przepaść między Bogiem, a jego stworzeniem. Między królem, a poddanymi. Król musi być sam. Jeden. Dla siebie i całego królestwa. Strażnik tronu i dynastii. Strażnik losów wyjątkowego feudum, które powierzył mu Jezus Chrystus. Dlatego nie płakał nad spalonymi ciałami swoich żołnierzy. Nie wiedział zresztą, co to łzy. Czuł ich słony smak jako dziecko. Ale później, gdy wkroczył w wiek męski, zapomniał jak smakują, łzy go opuściły na zawsze. Suche oczy, zadziwiająco suche, bez względu na okoliczności. Przyłożył do nosa perfumowaną chusteczkę. Zapach spalonych ciał templariuszy był nieznośny.

Pojechał sam na przedmieście, by osobiście przyjrzeć się egzekucji. To był poranek świętego Pankracego. Trawy już się zieleniły, kwitły jabłonie i śliwy. Różowym kwieciem oblekły się drzewka brzoskwiń przy drodze do portu Saint-Antoine. Ponad pół setki templariuszy wieziono na otwartych wozach gospodarskich. Powiązani byli w grupy po trzech, czterech. Jak snopki siana w czasie żniw. Spętane ręce, brudne brody, śmierdzące koszule. Rycerstwo! Śmiał się w duchu. Bohaterowie Outremer! Zamiast z zginać z ręki żołdaków Kalawuna, paśli się złotem Francji. Na swoje nieszczęście. Kto im poda dziś rękę? Kto uratuje przed stosem? Czyżby ktoś o nich pamiętał?

Na stosie giną rycerze Świątyni – ostatnia pieśń templariuszy rozbrzmiewa w Paryżu

Zbiorowy stos ułożono na polu na wprost klasztoru Val des Écoliers. Przywiązani do pali czekali, aż kat zapali chrust pod stosem wysuszonych bierwion. Kapelan odmówił modlitwę, przeżegnał szerokim gestem krzyża zaprzańców, a kaci rzucili na chrust pochodnie. Stos natychmiast utonął w gęstym dymie, z którego słuchać było tylko przerażający kaszel i opętańcze krzyki.

Czytaj więcej

Masońska Ameryka – prawda czy mit?

Filip aż skrzywił się od tych wrzasków i byłby natychmiast odjechał, gdyby nie wrażenie, że nagle, choć to graniczyło z szaleństwem, ze środka stosu usłyszał coś jakby pieśń. Czyżby potępieni zdobyli się na ten wysiłek i śpiewali? Wsłuchał się uważnie. Tak, nie mylił się, ze środka ognia, mimo że dławiły ich kłęby dymu i płomienie, heretycy intonowali jakąś nabożną pieśń zakonu! Kilka razy usłyszał imię Chrystusa i jego Świętej Matki Maryi. Czyżby mieli taką siłę? Toż to niemal nadprzyrodzone! Płomień wzbijał się wysoko w niebo, wokół stosu stało kilku zbrojnych i lokalni kmiecie. Płakało jakieś dziecko. Kiedy odjeżdżał, wciąż miał w uszach pieśń zakonników. Wiedział, że to iluzja, szatańska sztuczka, nieprawda, ale pieśń nie mogła go opuścić. Czyżby to zemsta za śmierć heretyków? Boże, nieznanymi ścieżkami chadzasz. Dziwnymi wyrokami zaskakujesz.

Reklama
Reklama

Posłowie u króla Filipa Pięknego

W Fontainebleau czekali na niego posłowie króla Szkocji Roberta de Bruce’a. Marigny wprowadził ich do sali tronowej. Skłonili głowy z szacunkiem, przekazali listy do Kapetynga, a ten kazał je czytać na głos w obecności Marigny’ego i reszty dworu. De Bruce skarżył się, że nie ma wsparcia w walce z Plantagenetem i prosił o pomoc.

„Wiemy Panie, że ów Edward to mąż twojej córki Izabeli, niewiasty czcigodnej. Wiemy, że wiążą was więzi przyrzeczeń i traktatów. Ale zechciej dowiedzieć się, że ów Henryk, syn starego króla, który zniewolił moje królestwo, nie jest jej godzien i szuka uciech wśród rycerzy. Nie będzie pokoju między domem Kapetyngów i Plantagenetów. Szykuj się na wielką wojnę, bo Edward nie odpuści swoich włości poza wyspami. Co do nas, my król Szkocji usilnie błagamy o wsparcie w wojnie z Anglikami. Potrzebujemy twojego ramienia, broni i wsparcia w rzymskiej kurii Ojca Świętego Klemensa. Modlimy się co dzień, by zdjął z nas excommunicatio. Za twoje wsparcie dobry królu obiecujemy zwrócić owe cudownie odnalezione skrzynie templariuszy, których brakowało podczas wizyty pana de Marigny w Scone. Wydamy również wszystkich braci, którzy u nas się schronili, a grzechy wielkie mają na sumieniu…”.

Czytaj więcej

„Koniec świata Templariuszy” nowa powieść Bogusława Chraboty o wielkiej katastrofie

A jednak, z satysfakcją spojrzał na posłów Filip. Wiedziałem, że de Bruce przyjdzie do nas na kolanach. Będzie żebrał o wsparcie i wyda, co chciał ukryć de Molay w jego kraju. Tak to pętla się zaciska. Świątynia upada, a tryumf przynależy do króla.
– Odpisz królowi Szkocji – rzekł w spokoju do szambelana Marigny’ego – że król Francji wyraża zgodę na dostawy. Niech płyną pierwsze statki wypełnione żelazem, kolczugami i wszelką bronią z La Rochelle choćby jutro.

Skinął łaskawie posłom ze Szkocji i już miał opuścić salę, gdy podszedł do niego dyskretnie Nogaret.
– Mam oto nowinę, panie.
– Nie marnuj mojego czasu. Gadaj, Nogaret.
– Jest tu pewien parszywiec, którego niegdyś nagrodziłeś, królu.
– Kto? Powiadaj szybko.
– Zapewne nie pamiętasz jego imienia. Zwie się de Floryan.
– Jak?

Filip aż zatrząsnął się z poruszenia. Czyżby jego modlitwy się ziściły?
– Ten człowiek to de Floryan. Ma dla ciebie, panie, wieści.
– Dawaj go tu natychmiast.

Reklama
Reklama

Chwilę później u jego stóp wił się i przewracał oczami opój o czerwonej gębie. Kudłaty templariusz, zdrajca zakonu i szpieg Nogareta.
– Mów, zanim każę cię wychłostać – zaczął król.

De Floryan przewrócił oczami i uśmiechnął się sprośnie.
– Mów, bydlaku – ponaglił król.
– Mamy go, panie. Wrócił Vaudémont. I jest w moich rękach.

Czytaj więcej

„Koniec świata Templariuszy”: Wziąć krzyż i pójść w ślady przodków

Kapetyng zamarł. Nie odezwał się. Poruszał tylko nerwowo szczęką.
– Przywieźcie go tu. Nie, przywieźcie do pałacu na wyspie. Rzućcie na kolana w Sainte-Chapelle. To musi być miejsce jego upadku.

Nogaret wyszedł, a Filip zaczął się modlić. O dzięki ci, Boże. Wielka Twoja chwała. Co zacząłem, dokończę. (...)

Ostateczna rozgrywka z templariuszami

Na maleńkiej „Wyspie Żydów”, nieco poniżej ogrodów królewskich, na południowej odnodze Sekwany, całkiem naprzeciw lewego brzegu i kościoła braci zakonnych świętego Augustyna naprędce układano stos. Powoli robiło się ciemno, więc tragarze nosili belki i chrust w pośpiechu. Poganiali ich ludzie króla, krzycząc zawzięcie i sięgając po rózgi. Wokół nie było nikogo, z ogrodów królewskich przyglądało się jednak przygotowaniom kilka par czujnych oczu. Filip nie zawracał sobie tym głowy, wydawał właśnie kolację, delektował się znakomitych winem i przednią dziczyzną. Nie musiał być czujny, bo na straży stał Marigny, który miał zdać monarsze raport z ostatnich chwil Jakuba de Molay. Obaj żałowali, że nie dożył tej chwili najpodlejszy ze sług Kapetynga, Wilhelm de Nogaret. Odszedł w spokoju do Pana przed kilkoma miesiącami, zostawiając sprawę ostatecznego zamknięcia losów templariuszy Bogu i królowi. A ta się wlokła w nieskończoność, budząc powszechne przekonania, że nigdy się nie zakończy.

Reklama
Reklama

Najpierw przez długie miesiące dostojnicy zakonu siedzieli zamknięci w donżonie w Gisors i czekali na ostateczną decyzję papieża. Jakub, choć był już tylko cieniem człowieka, wciąż się łudził, że Klemens go wezwie i da mu bronić honoru zakonu. Nikt poza byłym mistrzem nie miał jednak w tej sprawie najmniejszej nadziei. Kapetyng zrobił, co chciał. W Vienne zawarł układ z papieżem: templariusze za gwarantowaną przez króla niezależność Świętego Kościoła i ostateczne zamknięcie sprawy Bonifacego.

Król Francji Filip Piękny skazał rycerzy Świątyni na śmierć przez spalenie (obraz z końca XV w.)

Król Francji Filip Piękny skazał rycerzy Świątyni na śmierć przez spalenie (obraz z końca XV w.)

Foto: The British Library

A jednak papież się nie spieszył, mimo licznych przynagleń ze strony Filipa. Król dopominał się nie tyle krwi mistrza de Molay, co wyroku zamykającego dzieje zakonu na wieczność. Klemens się ociągał, ale w końcu, przed Bożym Narodzeniem roku Pańskiego 1313 wysłał do Paryża kardynałów ze swoim krewniakiem Arnaudem d’Aux, kardynałem, biskupem Albano na czele. Z Awinionu do Paryża droga była długa, na dodatek orszak utknął na dłużej w śniegach Owernii, więc ogłoszenie wyroku przeciągnęło się na połowę marca. Kiedy kardynałowie d’Aux, Novelli i de Freauville dotarli do stolicy, potrzeba było jeszcze czasu, by przywieźć templariuszy z więzienia Gisors w diecezji Rouen. Zima nie ułatwiała zadania; roztopy zamieniły normandzkie drogi w grzęzawisko. Wozy, którymi wieziono templariuszy, tonęły w wezbranych rzekach, a więźniowie porastali warstwami brudu i strupami od ciągle rozdrapywanych ran.

W końcu dowieziono ich do Paryża, gdzie ponownie zostali postawieni ich przed trybunałem najznakomitszych duchownych Paryża, arcybiskupa Sens, licznych prałatów i uczonych w prawie kanonicznym. Papieski wyrok zaplanowano ogłosić publicznie, stało się to więc przy pręgierzu na placu przy katedrze Notre Dame, przed północnym portalem. Nikt z duchownych nie spodziewał się, że ktoś zakłóci podniosłą chwilę. Raz jeszcze odczytano Jakubowi de Molay, Hugonowi de Pairaud, Geoffreyowi de Gonneville i Geoffreyowi de Charnay wyznane przez nich wielokrotnie winy. Znów przyznali się do popełnionych zbrodni otwarcie i publicznie, potakując głowami, czyniąc znak krzyża na potwierdzenie powrotu do prawego chrześcijaństwa, a niezbyt liczny tłum gapiów bił barwo i wykrzykiwał słowa hymnów ku czci Pana. Kardynałowie, przymuszeni wymaganymi procedurami, wysłuchali jeszcze zdania paryskich duchownych i ogłosili papieski wyrok. Czterech podsądnych słuchało go w pokorze, a gdy kardynał biskup Albano zakończył czytać podpisany przez Jego Świętobliwość Klemensa memoriał o dożywotnim więzieniu dla wszystkich, de Pairaud i de Gonneville padli na kolana i zanieśli się płaczem.

Śmierć Jakuba de Molay

Zupełnie inaczej postąpił de Molay. Ten podniósł głowę i krzyknął wielkim głosem: „Oto papież skazuje niewinnych! Nie ma winy w Świątyni. Nie ma zbrodni w zakonie! Wszystko, co znalazło się w zeznaniach, było wypisane krwią zamęczonych braci. To tortury sprawiły, że oczerniliśmy krwawy krzyż Świątyni, nasz grzech i nasza wina, że zbrukaliśmy imię zakonu. A drżąc o swoje życie, nie broniliśmy innych braci!”. Podobnie podniósł głowę preceptor Normandii. Krzyknął: „Biada nam! Nie ma winy po stronie zakonu. Jesteśmy jak Chrystus ofiarami w tej nikczemnej sprawie”.

Reklama
Reklama

Kardynałowie stali jak w wryci. Lud falował zniecierpliwiony. Wszyscy milczeli – tym głośniej wrzynały się w ciszę przed katedrą okrzyki mistrzów de Molay i de Charnay. „Biada nam, biada!” – krzyczał de Molay, a Pairaud i Gonneville milczeli jak zaklęci. Kardynał Albano zażądał, żeby zamilkli. Prałaci zaczęli głośno się modlić, a Novelli wołał, by interweniowała straż. Tylko arcybiskup Sens zachował przytomność i zażądał od obecnego na placu przed katedrą prewota Paryża, by zabrał skazanych do więzienia i przetrzymał do rana, kiedy opadnie im gorączka i zaczną mówić ludzkim językiem. Strażnicy brutalnie chwycili ich pod pachy, zawlekli do wozów i zawieźli do Templum. Arnaud d’Aux przywołał jeszcze arcybiskupa Sens i w imię papieża wezwał go, by nikt, na Boga, nie podejmował żadnych pochopnych działań, dopóki kardynałowie się nie naradzą. Po kilku pacierzach plac przed Notre Dame opustoszał, kardynałowie udali się na wieczerzę do pałacu biskupów, a templariuszy zamknięto w celach w Templum.

Jakub de Molay wciąż miał gorącą głowę. Nie był gotowy na ten bunt. Nie zamierzał protestować, niemniej w skrytości ducha liczył, że kardynałowie ogłoszą postawianie go przed obliczem papieża. Klemens jednak zdradził. Zawiódł zakon i Jakuba. Okazał się niegodny tiary, którą nosił na głowie. Teraz w Templum, której nie widział od siedmiu lat, nagle poczuł się, jak w domu. Bezpieczny, pod opieką Jezusa Chrystusa. Nie na długo jednak. Tuż przed zmrokiem do jego celi wtargnęli żołnierze i wyciągnęli go i preceptora Normandii na dziedziniec. Podstawiono gospodarski wóz i rzucono ich na snopki słomy.

Wóz zawiózł ich na nabrzeże, gdzie czekała łódź. Z brzegu blisko już było na wysepkę, na której układano stos. Dopiero wtedy zrozumiał, że oto dochodzi do kresu. Popędzono go w kierunku stosu. Na kamieniach nabrzeża pokrwawił nieobute stopy. Kiedy wpędzano go pod kijami na ułożoną byle jak pryzmę bierwion, prewot Paryża szepnął mu do ucha.
– Błagaj o łaskę i powiedz, że przed katedrą skłamałeś. Przeproś Boga i ludzi za powrót do herezji, a ocalisz życie. Król daje słowo.
– Ileż razy można kłamać? - odpowiedział Jakub i mocno oparł się plecami o zatknięty pośrodku stosu drewniany pal. Kat związał mu sznurem ze słomy ręce. Czuł zapach smoły, którą polano słomę. 

De Charney też nie dał się namówić. I on nie chciał błagać o łaskę. Przywiązano ich do słupa pośrodku stosu namoczonymi w smole sznurami. Kat wylał na chrust stągiew żywicy i po czterech stronach stosu podłożył ogień. Jakub zaczął kaszleć od dymu. De Charney dusił się obok niego. Zanim de Molay zemdlał od płomieni, zaczął się modlić słowami „Ojcze nasz”. Przed oczami miał swoją celę w Gisors, brata Hugona w Corbeil, chwalebne chwile, kiedy bronił Akki, i saraceńskie więzienie, w którym modlił się o powrót do rodzinnej Burgundii. Pomyślał też o szlachetnym Vaudémoncie, który oddał życie, by ratować świętą relikwię chrześcijaństwa. Jeśli jest bezpieczna, to Vaudémonta nie ma już pewnie wśród żywych.

Omdlał, by po chwili zbudzić się, czując potworny żar w płucach. Patrzył na płomienie, które lizały mu stopy i topiły skórę na ramionach. Czuł, jak płoną mu włosy, a myśl ulatuje wraz z czarnym dymem do nieba. „Ojcze nasz…” – wyrzekł i to były ostatnie słowa, zanim z całą miłością oddał się swojemu Panu. Wokół stosu stali strażnicy, robotnicy i kilku gapiów. Z królewskich ogrodów ostatnim chwilom Jakuba de Molay przyglądały się czujne oczy Marigny’ego. A z zamkowej baszty na dogasający po zmroku stos spoglądał sam król. Czuł mocny swąd, więc znów musiał się ratować naperfumowaną jedwabną chusteczką.

Reklama
Reklama

Kiedy stos dogasł, resztki kości templariuszy wrzucono z popiołem do rzeki. Co zostało, rano pozbierali mieszkańcy Paryża przekonani, że to święte prochy męczenników. Mistrzowie de Molay i de Charney nie zasłużyli więc na grób. W przeciwieństwie do de Pairauda i Gonneville’a, którzy pomarli wiele lat później w więzieniach i nad których trumnami położono bezimienne tablice.

Foto: KONIEC ŚWIATA TEMPLARIUSZY Zysk i S-ka, Poznań 2025

Fragment powieści Bogusława Chraboty „Koniec świata templariuszy”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka. Lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.


Czuł jeszcze zapach dymu. Ale nie był to słodki dym kadzidła. Opary pachniały pieczonym ludzkim mięsem. Kapetyng znał ten swąd od dawna. Skąd? Tak, to był zapach wojny. Ileż razy doprowadzał go do torsji na polach bitew, u stóp zwalonych bastionów, na murach zdobytych twierdz. Ileż razy przyglądał się z niedowierzaniem czarnej nadpalonej skórze, zwęglonym kończynom swoich wrogów. Nie żałował ich, jeśli byli wrogami. Żałowałby przyjaciół, ale tych przecież nie miał wcale. Zresztą, czy król winien mieć przyjaciół? To jakby pytać o to, czy Chrystus miał równych sobie. Owszem, miał apostołów, uczniów, zastępy wyznawców, ale przyjaciół? A gdzie przepaść między Bogiem, a jego stworzeniem. Między królem, a poddanymi. Król musi być sam. Jeden. Dla siebie i całego królestwa. Strażnik tronu i dynastii. Strażnik losów wyjątkowego feudum, które powierzył mu Jezus Chrystus. Dlatego nie płakał nad spalonymi ciałami swoich żołnierzy. Nie wiedział zresztą, co to łzy. Czuł ich słony smak jako dziecko. Ale później, gdy wkroczył w wiek męski, zapomniał jak smakują, łzy go opuściły na zawsze. Suche oczy, zadziwiająco suche, bez względu na okoliczności. Przyłożył do nosa perfumowaną chusteczkę. Zapach spalonych ciał templariuszy był nieznośny.

Pozostało jeszcze 92% artykułu
/
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Historia
200 lat książki, która nauczyła nas jeść inaczej
Historia
Kompozytor króla Polski – zaskakujące polskie tropy Jana Sebastiana Bacha
Historia
„Szlachetna armia”? Prawda o krwawych zbrodniach Wehrmachtu
Historia
Pożar Centralnego Domu Dziecka. Pół wieku temu paliło się siedem razy
Historia
Ernest Shackleton: heroiczny hart ducha
Reklama
Reklama