Reklama

Monety, o których nie śniło się królom

Gdyby Józef Majnert poprzestał na podrabianiu poszukiwanych przez kolekcjonerów monet historycznych, zapewne nie zyskałby nieśmiertelnej sławy...

Publikacja: 18.07.2025 04:33

Monety, o których nie śniło się królom

Po wejściu do pierwszej sali krakowskiego Muzeum im. Emeryka Hutten-Czapskiego od razu rzuca się w oczy wyrastająca z podłogi gablotka z jedną zaledwie monetą. Zwiedzających oddziela od dukata (czy też florena) Władysława Łokietka grube, zapewne pancerne szkło, pozwalające obejrzeć niewielki złoty krążek z obu stron. Tylko dwie monety w tej fantastycznej kolekcji zasłużyły na taką indywidualną ekspozycję. Drugą jest denar Bolesława Chrobrego „Gnezdun Civitas”, wybity prawdopodobnie z okazji Zjazdu Gnieźnieńskiego w 1000 roku. Ich specjalny status wynika z absolutnej wyjątkowości – to jedyne znane egzemplarze na świecie. Centralne miejsce wyeksponowania wskazuje, że monecie z okresu zjednoczenia Królestwa Polskiego przyznano jednak symboliczny numizmatyczny prymat. Granicząca z amokiem ekscytacja powieściowego dyrektora Marczaka na wieść o możliwości istnienia drugiego dukata Łokietka tym bardziej nie będzie dziwić, gdy pozna się niesamowite okoliczności odnalezienia tej monety. I dobrze obrazuje wyjątkowe emocje, jakie wśród numizmatyków wzbudzały (i wciąż wzbudzają) najrzadsze egzemplarze.

Czytaj więcej

Rozum zamiast Boga

Legendarna złota moneta

Odnaleźli [ją] chłopi podczas prac ziemnych w okolicach Bochni w 1847 roku. Z ich rąk trafiła ona do lokalnego żydowskiego złotnika, który skupował od okolicznej ludności złote albo srebrne monety i biżuterię na przetopienie w tyglu i wykorzystanie kruszcu do innych celów. Tam wypatrzył ją Erazm Niedzielski, właściciel majątku spod Wieliczki. Mimo że był miłośnikiem numizmatyki i znawcą dawnych monet polskich, nie potrafił jednoznacznie przyporządkować jej do żadnego władcy, a nawet okresu historycznego. Złotnik nie podzielał jego fascynacji i chętnie zbył tajemnicze znalezisko za sześć złotych reńskich, w zasadzie po cenie użytego złota. W Krakowie Niedzielski zamówił ekspertyzę u doktora Franciszka Piekosińskiego, który powiązał monetę z osobą Władysława Łokietka i jego koronacją w 1320 roku. Była to prawdziwa historyczna sensacja. W drugiej połowie XIII wieku w Europie oprócz srebrnych zaczęły pojawiać się pierwsze złote monety, pochodzące z Florencji (stąd nazwa „floren”). Hipoteza, że kilkadziesiąt lat później biedny polski król, działający w bardzo trudnych warunkach rozbicia dzielnicowego, miałby porwać się na własną emisję złotego pieniądza, brzmiała raczej nieprawdopodobnie. Takiego zaszczytu nie zafundował sobie w Europie Środkowej jeszcze nikt, nawet najpotężniejsi książęta niemieccy. Nie brakowało więc (i dalej nie brakuje) numizmatyków, którzy uważali, że legendarna moneta jest XIX-wiecznym fałszerstwem. Gdzie ordynacja mennicza z epoki? Dlaczego wyobrażenia na monecie nie przypominały tych ze srebrnych emisji Łokietka? Czemu jego syn, Kazimierz Wielki, dysponujący o wiele większymi zasobami materialnymi, nie kontynuował bicia złotych dukatów? Piekosiński podobne zarzuty przekonująco odrzucał, tłumacząc, że nie zachowały się w ogóle żadne ordynacje mennicze z XIV wieku, a emisja była niewielka i miała charakter propagandowy, a nie ekonomiczny, stąd i brak potrzeby jej kontynuacji u ostatniego z naszych piastowskich królów. Strona główna monety była dokładnym odzwierciedleniem pieczęci majestatowej Łokietka, której istnienie ujawniono dopiero w 1858 roku, co raczej wykluczało możliwość wykonania fikcyjnej monety z takim samym motywem już w 1847 roku. Zresztą czemu miałoby służyć ewentualne fałszerstwo, skoro odkryto zaledwie jeden egzemplarz i sprzedano go po minimalnej cenie – wartości samego kruszcu?

O autentyczności XIV-wiecznego polskiego dukata był przekonany Emeryk Hutten-Czapski, wicegubernator Petersburga i właściciel najwspanialszej XIX-wiecznej kolekcji numizmatycznej, który przez wiele lat negocjował z Niedzielskim jego zakup. Transakcję udało mu się sfinalizować dopiero w 1896 roku, tuż przed śmiercią, kosztem trzech tysięcy złotych reńskich. Szczęśliwy nabywca z Bochni uzyskał więc przebitkę pięćset do jednego. Za taką kwotę można było wtedy nabyć gospodarstwo rolne o powierzchni kilku hektarów. Do gotówki Hutten-Czapski dorzucił Niedzielskiemu jeszcze, jako ostateczny argument, obraz pędzla Jana Matejki, którego twórczość również wyceniano wysoko. Po śmierci ekscentrycznego kolekcjonera wdowa wypełniła testamentową wolę, tworząc muzeum jego imienia, które wraz z budynkiem przekazała miastu Krakowowi.

Foto: Majnert, J?zef (1813-1879)

Reklama
Reklama

Aby uświadomić sobie znaczenie Łokietkowego „aureusa polonusa”, trzeba koniecznie dodać w tym miejscu, że kolejna złota moneta w Rzeczypospolitej pojawiła się dopiero u szczytu potęgi Jagiellonów, w 1503 roku. Nieomalże dwa wieki później! Zdobycie tzw. czerwonego złotego Aleksandra Jagiellończyka (także zwanego florenem) musiało być największym niezrealizowanym życiowym marzeniem Emeryka Hutten-Czapskiego. Niewątpliwie wielokrotnie przeglądał katalog kolekcji Jana Tobiasza Köhlera z 1759 roku, w którym pod numerem 780 zamieszczono opis legendarnej polskiej monety. Niestety egzemplarz hanowerskiego kolekcjonera, jedyny, o którym były pewne informacje, zaginął jeszcze w XVIII wieku.

Zwiedzający dziś krakowskie muzeum na pewno zwróci uwagę w gablocie „Kazimierz Jagiellończyk – Aleksander Jagiellończyk” na wyeksponowanego dumnie pośrodku złotego florena. I to nie jednego, ale dwóch! Położone obok siebie tak, aby można było zobaczyć zarówno awers, jak i rewers misternej mincerskiej roboty. To jednak nie wszystko. Obok dwóch złotych monet są prezentowane także stemple, dzięki którym je wybito. Takich ciekawych dodatków nie ma przy pozostałych eksponatach. Bardziej dociekliwi z niedzielnych turystów, którzy przebiją się przez menu na ledwo reagującym dotykowym ekranie, mają szansę dotrzeć do opisów muzealnych obiektów i częściowo wyjaśnić tę zagadkę. Obie monety są XIX-wiecznymi fantazjami, które powstały przy użyciu towarzyszących im stempli, ciętych finezyjnie (a nawet zbyt finezyjnie) od ręki w miękkiej, następnie hartowanej stali, na podstawie opisu ze wspomnianego katalogu Köhlera. Ale dlaczego jedno z najwspanialszych krakowskich muzeów wśród pamiątek złotego wieku Rzeczypospolitej umieszcza fałszywki i to nieoznaczone jako takie na pierwszy rzut oka? Da się to wytłumaczyć jedynie przemożną siłą oddziaływania numizmatycznej mistyfikacji wszech czasów.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Jerozolima – mord założycielski

„Jaki ojciec, taki syn”

Gotfryd Majnert urodził się w Saksonii w 1767 roku. Już jako zaawansowany wiekiem mężczyzna przybył do Warszawy, gdzie w 1810 roku objął stanowisko mincerza i medaliera w Mennicy Warszawskiej. Jego przeprowadzka nad Wisłę mogła być inicjatywą urzędników króla Saksonii Fryderyka Augusta I, który z łaski Napoleona został także władcą Księstwa Warszawskiego. Nominalny książę na co dzień urzędował w Dreźnie, więc zapewne zależało mu, aby w kluczowych urzędach drugiej stolicy (a przecież mennica na pewno takim była) mieć zaufanych ludzi. Mimo upadku Napoleona oraz jego saksońsko-polskich sojuszników i przejęciu władzy w Warszawie przez Moskali Gotfryd, jako uznany fachowiec, zachował swoją posadę. Wcześniej ożenił się na miejscu z Karoliną Hincz, a owocem tego związku był urodzony w 1813 roku syn Józef. Utalentowany chłopiec ukończył szkołę u pijarów, potem dwuletni kurs na Wydziale Nauk Sztuk Pięknych nowo powstałego Uniwersytetu Warszawskiego. Jako siedemnastolatek rozpoczął, pod czujnym okiem ojca, praktyki w mennicy. Akurat wtedy wybuchło również powstanie listopadowe i przedstawiciele dwóch pokoleń Majnertów zaczęli usuwać z monet wizerunki cara, bijąc z uzyskanego materiału dniem i nocą powstańcze grosze, złote i dukaty. Nie przypisujmy im jednak zbyt pochopnie jakiejś odwagi czy patriotycznego uniesienia. Był to raczej efekt zwykłego indyferentyzmu, urzędnicy mennicy bez sprzeciwu słuchali po prostu poleceń tego, kto akurat rządził w Warszawie. We wrześniu 1831 roku stolicę ponownie zdobyły wojska rosyjskie i mincerze płynnie wrócili do wybijania wizerunków Mikołaja I.

Fałszywe stemple Józefa Majnerta w krakowskim Muzeum im. Emeryka Hutten-Czapskiego

Fałszywe stemple Józefa Majnerta w krakowskim Muzeum im. Emeryka Hutten-Czapskiego

Foto: Archiwum prywatne autora

Talent i zacięcie młodego Majnerta pozwoliły mu błyskawicznie zdobyć cenną wiedzę praktyczną. Przełożeni chwalili jego finezję w trudnej sztuce rytowania w metalu. Już w 1832 roku został oficjalnie pomocnikiem ojca. „Odebrał kilka nagród konkursowych i kilka odznaczeń rządowych – pisał hrabia Henryk Mańkowski – (…) nie był, że tak powiem »byle kim«. Był człowiekiem wykształconym, kulturalnym, był wytrawnym artystą w swoim fachu”. Mistrzostwo osiągnął zwłaszcza w dziedzinie sztuki projektowania i wykonywania medali – szybko uznano go za jednego z najlepszych medalierów w historii Polski. Szczególnie piękny jest eksponowany w krakowskim muzeum srebrny medal wybity z okazji otwarcia Głównej Probierni w Mennicy Warszawskiej. Głęboko wyryte w medalu przedstawienie sprawia wrażenie niemal pełnej trójwymiarowości, a drobiazgowy wizerunek pracownika mennicy w probierni z piecem, tyglem, kamieniem probierczym, wagą szalkową, szczypcami, młotem i innymi specjalistycznymi narzędziami jest dla nas cennym źródłem wiedzy o realiach pracy w takim miejscu w połowie XIX wieku. Aby podkreślić indywidualne mistrzostwo wykonania medalu (a w zasadzie to stempla), na obrzeżach medalier umieścił swoją sygnaturę „JOZEF MAJNERT R” (rytował).

Reklama
Reklama

Poza pracą w mennicy Józef Majnert dorabiał sobie w zakładzie litograficznym Walentego Bułakowskiego. Ta stosunkowo nowa technika druku wymagała nieco podobnych umiejętności artystycznych jak praca w mennicy. Aby przystąpić do masowego powielania odbitek, najpierw trzeba było wyryć negatyw powielanego rysunku w tzw. kamieniu litograficznym. Do tegoż Bułakowskiego zgłosił się w 1845 roku numizmatyk Ignacy Zagórski, poszukujący wykonawcy rysunków do ponad ośmiuset monet. Tablice z takimi wizerunkami miały stanowić załącznik do jego monumentalnej pracy poświęconej „monetom dawnej Polski”. Zlecenie było w istocie olbrzymie – ponieważ wyrysować trzeba było zarówno awersy, jak i rewersy, w grę wchodziło ponad tysiąc pięćset skomplikowanych, precyzyjnych rysunków. Tak się jednak fantastycznie złożyło, że właściciel zakładu dysponował przecież pracownikiem, który idealnie nadawał się do wykonania tak odpowiedzialnej i wyczerpującej pracy. Józef Majnert był nie tylko przedstawicielem świata sztuki, ale i doskonale znał się właśnie na monetach. Gdy Zagórski odbierał gotowe do druku sześćdziesiąt kamiennych tablic, był z pewnością zachwycony jakością ich wykonania. Każda odrysowana dwustronnie moneta była małym arcydziełem – połączeniem autentycznej pasji, wysokiej klasy artystycznej i niesamowitej precyzji rysownika. Jego doskonały humor szybko zmąciło ostrzeżenie, które otrzymał od innego doświadczonego numizmatyka. Część reprodukcji wyrytych w potwornie drogich kamiennych tablicach przedstawiała jego zdaniem fałszywe monety!

Czytaj więcej

Tajemnice Grobu Bożego w Jerozolimie

Z dziejów polskiej numizmatyki

Wstrzymajmy na chwilę opowieść o dalszych losach tej publikacji, aby rzucić najpierw okiem na historię polskiej numizmatyki. Już w XV i XVI wieku pojawiają się wzmianki o miłośnikach rzadkich monet – historycznych lub pochodzących z egzotycznych lokalizacji. Nie była to jeszcze pasja, która cieszyła się zrozumieniem u ówczesnych. Jednego z pierwszych polskich kolekcjonerów, biskupa chełmińskiego Stefana Mathiasa, kronikarz podsumował następująco: „(…) siedział na zamku w Lubawie i spędzał dnie nad obcymi i rzadkimi monetami, które posiadał (…), co czynił raczej z głupoty, bo był to człowiek bardzo stary”. Trzysta lat później olbrzymią, liczącą wiele tysięcy obiektów kolekcję założyciela warszawskiej mennicy, króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, powszechnie traktowano już z należnym szacunkiem, a nie jako dziwactwo. Ale dopiero z początkiem XIX wieku zbieranie monet z przeszłości stało się modną rozrywką, szczególnie wśród wyższych sfer, a sama numizmatyka zaczęła określać się jako pomocnicza wobec historii dziedzina wiedzy, powoli (a raczej bardzo powoli) rozwijająca swoją naukową metodę. Brak doświadczenia kolekcjonerów, skokowo wzrastający popyt na rzadkie monety i niewystarczająca podaż takich artefaktów tworzyły zupełnie nowe możliwości dla osób chciwych, a dysponujących odpowiednią wiedzą historyczną, artystycznymi umiejętnościami oraz odpowiednim zapleczem technicznym. Co bardzo istotne, fałszerstwa historycznych monet, gdzie poszkodowanymi byli jedynie ich kolekcjonerzy, były o wiele bezpieczniejsze niż podrabianie obowiązujących środków płatniczych. To drugie od setek lat karano niezwykle surowo, najczęściej śmiercią. Do tego nie było potrzeby uruchamiania ryzykownej, masowej produkcji w skrajnym przypadku wystarczyło przecież umiejętne skopiowanie nawet jednej, za to bardzo pożądanej monety, aby zarobić krocie. Zysk nie polegał w tym przypadku na machinacjach z ilością kruszcu, ale na skasowaniu premii za rzekomą wartość historyczną.

Talar medalowy Zygmunta Starego z 1533 roku – oryginał na górze, nieudolna podróbka Gotfryda Majnert

Talar medalowy Zygmunta Starego z 1533 roku – oryginał na górze, nieudolna podróbka Gotfryda Majnerta na dole

Foto: Muzeum Narodowe w Krakowie, domena publiczna via Wikimedia Commons

Warto przytoczyć w tym miejscu ustalenia wieloletniego prezesa Polskiego Towarzystwa Numizmatycznego Lecha Kokocińskiego, który sporo czasu poświęcił właśnie badaniu działalności obu Majnertów. Wszystko po to, aby jeszcze raz potwierdzić zasadność znanego przysłowia „Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”, lub, bardziej dosadnie, „Jaki ojciec, taki syn”. Otóż to Gotfryd Majnert był autorem pierwszego w naszym kraju historycznego fałszerstwa numizmatycznego, które można przypisać konkretnej osobie. A wszystko działo się niedługo po objęciu przez niego posady w warszawskiej mennicy, jeszcze przed narodzinami syna. Paradoksalnie możliwe jest, że pierwotnie nie chodziło o intencjonalne oszukanie kogokolwiek. O przygotowanie bardzo rzadkiego talara medalowego Zygmunta I Starego z 1533 roku poprosiło medaliera dwóch kolekcjonerów – major Józef Biernacki oraz pułkownik Ignacy Przeszkodziński. Obaj mieli wyjątkową słabość do kompletowania całych kolekcji według z góry przyjętych kryteriów, z uwzględnieniem monet niedostępnych lub takich, na które zwyczajnie nie było ich stać. Być może, podobnie jak niektórzy współcześni amatorzy, woleli mieć w zbiorach kopię niż puste miejsce i początkowo nie planowali nawet wmawiać nikomu, że są właścicielami autentyków.

Pierwsze polskie fałszerstwo kolekcjonerskie

Reklama
Reklama
Awers i rewers fałszywego florena Aleksandra Jagiellończyka

Awers i rewers fałszywego florena Aleksandra Jagiellończyka

Foto: Muzeum Narodowe w Warszawie, domena publiczna

Jest uroczo nieporadne, możliwe do zdemaskowania nawet dla dziecka. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa Gotfryd Majnert w ogóle nie trzymał w dłoniach autentycznego egzemplarza. Wzorował się na rysunku z tablic z wizerunkami polskich monet, dołączonych do książki Tadeusza Czackiego O litewskich i polskich prawach z 1801 roku. W pierwszej połowie XIX wieku wciąż nie znano jeszcze metody szybkiego i taniego ilustrowania drukowanych wydawnictw, więc autor o stworzenie rycin poprosił bardzo znanego rysownika Aleksandra Orłowskiego. Ów wspaniały malarz, zamiast zgodnie z wolą zleceniodawcy odwzorować jedynie wizerunki polskich królów ze starych monet, zaczął nieco fantazjować, tworząc artystyczne wariacje na temat tego, co zobaczył. Gdy Gotfryd Majnert podjął próbę przeniesienia ich z powrotem najpierw na menniczy stempel, a potem na stop srebra, efekt był naprawdę trudny do pomylenia z oryginałem. Wizerunki Zygmunta Starego tak z awersu, jak i z rewersu skopiowanej monety nijak nie przypominały numizmatu z XVI wieku. W stolicy z tej nowej-starej monety mocno się podśmiewano, nazywając ją „talarem Biernackiego”. Nikt raczej nie zdawał sobie sprawy, jakie bolesne reperkusje będzie miał ten karykaturalny precedens. Dwóch warszawskich wojskowych do spółki z medalierem państwowej mennicy uchyliło wieko puszki numizmatycznej Pandory.

Nic chyba dziwnego, że dysponujący tym samym technicznym zapleczem co ojciec i obracający się w kręgu tych samych, lekko szemranych kolekcjonerów Józef Majnert bardzo szybko wszedł na tę samą złą drogę i już w 1835 roku, jako dwudziestodwulatek, dokonał pierwszego fałszerstwa. Szybko przekonał się, jak wielkie może mu to przynosić dochody, i ruszył już pełną parą. Wbrew rozpowszechnionej dziś opinii wiele jego podróbek dalekich było od ideału. Wszystko zależało od wyjściowego materiału, jakim dysponował. I tak na przykład stempel grosza krakowskiego Kazimierza Wielkiego rytował, podobnie jak ojciec „talara Biernackiego”, jedynie na podstawie wizerunku z pracy Tadeusza Czackiego. Tym samym nieuniknione było powtórzenie kompromitujących błędów owego rysunku – np. orzeł Majnerta na rewersie ma trzy, a nie cztery szpony, jak w oryginale. Gdy fałszerz mógł podejrzeć autentyk, jak w przypadku pięknego i bardzo rzadkiego szóstaka koronnego Zygmunta I Starego z 1529 roku, wykonywał kopię możliwie dokładnie. Ale i tu nie ustrzegł się potknięć. Jak pisze Lech Kokociński: „na oryginalnych szóstakach litery wykonane były małymi stemplami, tzw. puncami, stąd też te same litery są identyczne”. U XIX-wiecznego fałszerza każda litera na stemplu była wycinana odręcznie, a więc ostro i dość płytko, stąd też te powtarzające znaki minimalnie się od siebie różnią. Paradoksalnie to Józef Majnert zastosował srebro dwukrotnie lepszej próby niż w monecie z XVI wieku, w efekcie jego egzemplarz ważył czternaście i pół grama, o dwa gramy więcej niż oryginał, co było kolejną poszlaką. Najtrudniejsze do zdemaskowania były podróbki, które pracownik warszawskiej mennicy przygotowywał poprzez przygotowanie żelaznego odlewu z oryginalnej monety. Następnie tenże odlew, poddany hartowaniu, wciskał w rozpaloną do czerwoności stal, uzyskując stempel do bicia monet niemal identyczny z historycznym. Ale i w takich przypadkach kolekcjonerzy nie byli, a przynajmniej nie powinni być bezradni – otóż żelazny od lew autentycznej monety był mniejszy od oryginału, a to wskutek kurczenia się stygnącego metalu. Tym samym powstały na podstawie odlewu stempel wybijał później minimalnie mniejsze monety niż te z czasów I Rzeczypospolitej. „Odbitka jest płytsza, nosi ślady pęknięć, ma zamazane kontury rysunku, rozmaite nierówności. Wymaga to polerowania stempla dla zatarcia śladów niedokładności jego wykonania” – zauważa Lech Kokociński. Podobne niuanse mogły pomóc rozpoznać fałszerstwo bardzo cennego talara medalowego Zygmunta I Starego z 1533 roku, tego samego, który próbował podrobić ojciec Józefa Majnerta. Na dole rewersu talara z wizerunkiem syna króla, Zygmunta Augusta, znajdował się m.in. niewielki napis „FILIVS” (syn), który w podróbce zamienił się „EILIVS”. W oryginale nad napisem, w girlandzie kwiatów, ukryty był też maleńki wizerunek sierpa, który fałszerz nieopatrznie zamazał podczas cyzelowania odbitego stempla. Nie zmieniało to faktu, że była to próba bez porównania bardziej udana niż ta, którą ćwierć wieku wcześniej podjął jego ojciec.

Gdyby Józef Majnert poprzestał na podrabianiu poszukiwanych przez kolekcjonerów monet historycznych, zapewne nie zyskałby nieśmiertelnej sławy i nie trafił na łamy książki o największych mistyfikacjach w historii naszego kraju. Fałszowanie istniejących numizmatów nie spełniało jego artystycznych i zawodowych ambicji. Uważał się za jednostkę wybitną, predestynowaną do wyższych celów – do tworzenia monet, które nigdy nie istniały. Takich aspiracji nie zaspokajało jeszcze ówczesne prostackie przebijanie jednej z cyfr w dacie wybicia monety, co sugerowało inną, dotąd nieznaną, a przez to cenniejszą emisję. Józef Majnert poszedł w swojej fantazji o wiele dalej. W szczególności, gdy już na samym starcie swojej fałszerskiej kariery stworzył nigdy nieistniejący talar koronny Zygmunta I Starego z datą 1535, oczywiście w takim przypadku stempel wykonując odręcznie. Z XVI-wiecznych pruskich groszy pożyczył sobie wizerunek króla na awers, a z królewskich dwudukatówek tarczę herbową na rewers. „Jest to z pewnością jedno z najbardziej efektownych fałszerstw Majnerta – przyznaje niechętnie Kokociński. – Talar ten jest w całości wymyślony, zgodnie z duchem epoki, co wskazuje na ogromną inwencję twórczą fałszerza. Docenić należy wysoki kunszt artystycznego wykonania stempla, znajomość renesansowego stylu i mennictwa epoki”. Samo wybicie monet jednak nie wystarczało. Należało stworzyć jeszcze legendę o ich pochodzeniu, rozpuszczono więc plotkę o sensacyjnym znalezisku archeologicznym na terenie Prus, a same monety, wystawione do sprzedaży w jednym z warszawskich sklepów, były sztucznie postarzane. Celowo nie używam liczby pojedynczej, nie ulega bowiem wątpliwości, że uczestników tego spisku było więcej. Dziwne znalezisko ze sporą liczbą egzemplarzy nieznanego wcześniej talara sprzed trzystu lat powinno od razu zaalarmować warszawskich kolekcjonerów, ale tak się nie stało. Nie pierwszy i nie ostatni raz żądza posiadania unikatu we własnej kolekcji okazała się silniejsza. A przecież nikt, kto nabył za wysoką cenę podejrzany egzemplarz, nie był szczególnie zainteresowany w dowodzeniu, że został oszukany. (...)

Fragment książki Jakuba Kuzy „Genialnie zmyślone? Skarby, fałszerstwa, mistyfikacje”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak. Lead, śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji.

Reklama
Reklama
Emeryk Hutten-Czapski, fundator jednego z najciekawszych muzeów Krakowa

Emeryk Hutten-Czapski, fundator jednego z najciekawszych muzeów Krakowa

Foto: W.A. Bobrow, domena publiczna via Wikimedia Commons

Genialnie zmyślone? Skarby, fałszerstwa, mistyfikacje Wydawnictwo Znak, Kraków 2025

Genialnie zmyślone? Skarby, fałszerstwa, mistyfikacje Wydawnictwo Znak, Kraków 2025

Po wejściu do pierwszej sali krakowskiego Muzeum im. Emeryka Hutten-Czapskiego od razu rzuca się w oczy wyrastająca z podłogi gablotka z jedną zaledwie monetą. Zwiedzających oddziela od dukata (czy też florena) Władysława Łokietka grube, zapewne pancerne szkło, pozwalające obejrzeć niewielki złoty krążek z obu stron. Tylko dwie monety w tej fantastycznej kolekcji zasłużyły na taką indywidualną ekspozycję. Drugą jest denar Bolesława Chrobrego „Gnezdun Civitas”, wybity prawdopodobnie z okazji Zjazdu Gnieźnieńskiego w 1000 roku. Ich specjalny status wynika z absolutnej wyjątkowości – to jedyne znane egzemplarze na świecie. Centralne miejsce wyeksponowania wskazuje, że monecie z okresu zjednoczenia Królestwa Polskiego przyznano jednak symboliczny numizmatyczny prymat. Granicząca z amokiem ekscytacja powieściowego dyrektora Marczaka na wieść o możliwości istnienia drugiego dukata Łokietka tym bardziej nie będzie dziwić, gdy pozna się niesamowite okoliczności odnalezienia tej monety. I dobrze obrazuje wyjątkowe emocje, jakie wśród numizmatyków wzbudzały (i wciąż wzbudzają) najrzadsze egzemplarze.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Historia Polski
Burza wokół wystawy „Nasi chłopcy” w Muzeum Gdańska
Historia Polski
Pamiętamy o Wołyniu
Historia Polski
Mały książę – dzieciństwo i rodzinne koligacje
Historia Polski
Obława na zabójców zatrzymana przez Rosjan i Białorusinów
Materiał Promocyjny
Sprzedaż motocykli mocno się rozpędza
Historia Polski
Wielokrotnie oszukał śmierć: życie na krawędzi Aleksandra Stpiczyńskiego
Reklama
Reklama