Na granicy celnik zwyczajowo pobiera drobną opłatę za przejazd – w naszym przypadku to 20 zł za ksero dokumentu. Do samochodów na polskich numerach rejestracyjnych podchodzą dzieci z koszami wypełnionymi grzybami oraz złowionymi w Bugu półmetrowymi szczupakami. Chcą za nie kilkadziesiąt hrywien. Na parkingu obok przygranicznego sklepu można wymienić złotówki na hrywny, bo kantoru nie ma. Ukraińska waluta z dnia na dzień słabnie. To ciche echo wojny. Przybysza otaczają bezdomne psy. Nie są agresywne. Z rezygnacją czekają na coś do jedzenia.
Na zachodniej Ukrainie nie widać najbardziej widowiskowych atrybutów wojny – zniszczonych domów, czołgów na ulicach – ale wyczuwa się ją w powietrzu. Ukraińscy pogranicznicy w Dorohusku ubrani są w polowe mundury, każdy z nich ma kałasznikowa. Są młodzi i wysportowani, czujni i skupieni. Co jakiś czas pracę przejścia zakłócają informacje o podłożeniu ładunków wybuchowych na granicy. Nie ma pewności, kto jest autorem tych fałszywych alarmów (po przeszukaniu terminalu ruch pojazdów jest wznawiany), ale miejscowi wiedzą swoje: – To celowe działania, aby destabilizować sytuację na Ukrainie – mówią.
Miejscowi opowiadają, że co kilka dni w powiatowych miastach odbywa się kolejny pogrzeb chłopca, który zginął na wojnie na wschodniej Ukrainie. Dodają, że swoich żołnierzy utrzymuje cała społeczność. Kupują im żywność i umundurowanie.
W Zamłyniu nazwisko ks. Jana Burasa otwiera wszystkie drzwi, a jego gromki śmiech znają wszyscy sąsiedzi. W wolnych chwilach ten uśmiechnięty duchowny jeździ po okolicy na koniu w towarzystwie brązowego psa rasy rhodesian ridgeback. To psy szkolone do polowań na afrykańskie lwy.
Przed wojną mieszkali tu w większości Polacy. Było trochę Ukraińców (w latach 20. nazywanych Rusinami) i Żydów. Wszystko zmieniło się w 30 sierpnia 1943 r., w czasie apogeum rzezi. Przyszedł oddział UPA. Około 20 Polaków zostało zamordowanych, pozostali uciekli za Bug. Na zawsze.
Caritas i NKWD
Dzisiaj Zamłynie wygląda jak typowa wołyńska wieś: drewniane domki pomalowane na niebiesko, z elementami zielonymi i żółtymi. Wokół drzewa uginające się od dorodnych śliwek i jabłek. W ogródkach skrzą się żółte rudbekie i słoneczniki. Drogi właściwie nie istnieją. Ulicznych lamp nie ma, gdy zapada zmrok, wszystko ogarnia ciemność. W dzień na łąkach pasą się konie, drogą toczą się furmanki z kartoflami lub dyniami. Pola w większym stopniu zarastają komosą, niż są uprawiane. W stawach pluszczą się kaczki. Przed domami na ławkach siedzą starsze, wysuszone kobiety w chustach na głowach. Z ciekawością patrzą na przybyszy. Wokół cisza.
Wiejski sklep przypomina wielokrotnie zdobywany bunkier. Okna zabite deskami, szyby powybijane, pordzewiałe kraty w oknach. A w środku „widły, mydło i powidło”, czyli wszystko, czego potrzeba na wsi. Zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej stoi murowany piętrowy budynek. Wygląda, jakby za chwilę miał się zawalić, bo elewacja została z niego skuta i z każdej strony jest podparty drewnianymi palami. Ukraińscy robotnicy skaczą po prowizorycznych rusztowaniach. Naklejają na ścianach płyty ze styropianu oraz wełny – ocieplają budynek. W pobliżu stoi drugi, mniejszy, parterowy, drewniany domek, z każdej strony oszklony. To miejsce spotkań: tam odbywają się warsztaty z pisania ikon i letnie kursy języka polskiego. Dalej kołysze się drewniana huśtawka. Za krzakami jest jeszcze stajnia, niewielka szklarnia z ogórkami i zagroda dla czarnych świń karłowatych.
Ksiądz Buras na Ukrainie pracuje od 1990 r., w Zamłyniu stworzył ośrodek Caritas Diecezji Łuckiej. Placówka powstała w budynku wzniesionym w 1953 r. przez NKWD. – Przez wiele lat była tu jednostka straży granicznej, potem sanatorium, a w 2002 r. budynek został przekazany na ośrodek dla młodych Caritasu. To ma być miejsce spotkań różnych narodów, różnych wyznań: tu jest pogranicze – podkreśla duchowny. W ośrodku jest sam, wokół mieszkają tylko wierzący wschodnich obrządków: prawosławni i grekokatolicy. Dopiero po sześciu latach pobytu w Zamłyniu ochrzcił pierwsze dziecko.
Ludzie z trudem wiążą koniec z końcem, ale ksiądz podkreśla, że prace przy ośrodku trwają bez zakłóceń, chociaż nigdy o nic nie prosił. – Gdy ktoś da, przyjmuję, dzieło Boże samo się obroni – opowiada. Jego celem jest nie tylko zbliżenie ludzi, ale i stworzenie warunków do rozwoju społeczności lokalnej. Plany ma ambitne, chce, by we wsi powstała ferma produkująca kozie sery. Dlaczego wybrał Wołyń? – To fantastyczne wyzwanie. Tu była kiedyś Polska – tłumaczy.
To dlatego oprócz pracy duszpasterskiej i społecznej ks. Buras – podobnie jak jego goście, wolontariusze z Fundacji Niepodległości – opiekuje się też polskimi cmentarzami, wynajduje zapomniane groby rozsiane po lasach, samotnie stojące na polach. Kiedy wróci do Polski? – Nie wiem. Ludzi i tworzonego dzieła nie zostawia się w połowie drogi – odpowiada.
Warta honorowa żołnierzy Wojska Polskiego na cmentarzu w Ołyce, gdzie zachowały się polskie groby. W lipcu 2018 r. prezydent Andrzej Duda złożył tam hołd ofiarom rzezi wołyńskiej
Foto: igor smirnow/kprp
– Dla mnie to miejsce ukochane. Tu było kiedyś centrum Polski, tu jest klimat, piękna przyroda, miejsca, których nie ma gdzie indziej. Przestrzeń – tak swoje wołyńskie zaangażowanie tłumaczy Dorota.
Wtóruje jej Dionizy, emerytowany kierowca. Jego bliscy także spoczywają na wołyńskim cmentarzu. – Tutaj oddycham pełną piersią – zapewnia.
Ewa, doktorantka filozofii na UKSW: – To miejsce nas potrzebuje, musimy tutaj być. Jak nie my, to kto uporządkuje te groby? Gdy widzę, w jakim stanie są nekropolie, mam poczucie straty.
– Jeśli ktoś raz przyjedzie, nie może nie wrócić. Wołyń wciąga – dopowiada Edyta.
Z okazji 82. rocznicy „krwawej niedzieli” na Wołyniu przypominamy reportaż, który pierwotnie ukazał się w magazynie „Plus Minus” 5 września 2014 r.