We Wrocławiu?
Ślub wzięli w Puszczykówku. Teraz chyba połączono Puszczykówko z Puszczykowem.
Gdzie to jest?
Pod Poznaniem. To bardzo prestiżowa miejscowość w Wielkopolsce, coś jak podwarszawski Konstancin czy Podkowa Leśna. Jest tam wiele okazałych willi, są porządne domy, duże ogrody w ładnym miejscu nad Wartą. Kiedyś mieszkało tam wiele osób z poznańskiej elity.
Dlaczego Pańscy rodzice akurat tam wzięli ślub?
Ponieważ rodzice mojej matki schronili się tam z dziećmi zaraz po wojnie.
Przed kim się schronili?
Nie zagrażało im więzienie, ale znaleźli się w roku 1945 w bardzo trudnej sytuacji. Nie mieli się gdzie podziać, więc skorzystali z możliwości zamieszkania u znajomych sprzed wojny. Mój dziad Roman Czartoryski do 1939 roku miał pod Poznaniem liczący bodaj 1800 hektarów majątek ziemski Konarzewo. Byłym obszarnikom nie wolno było mieszkać w pobliżu dawnych posiadłości, więc dziadkowie po wojnie zamieszkali w Puszczykówku, w willi, która wcześniej należała do Cyryla Ratajskiego, byłego prezydenta Poznania. Ratajski przyjaźnił się z moim dziadkiem. Dla mojego dziadka i tak zrobiono pewien wyjątek. Mógł mieszkać stosunkowo niedaleko swojego dawnego majątku, bo uznano go za inwalidę wojennego. Wrócił z obozu jenieckiego z ciężką gruźlicą.
Długo Pańscy rodzice mieszkali we Wrocławiu?
Spędzili tam dwa lata. Tułali się po sublokatorskich pokojach. W 1958 roku urodził się mój brat Konstanty, a rok później, gdy po śmierci dziadka rodzice przenieśli się do Puszczykówka, moja siostra Zosia. Ojciec był księgowym w hucie szkła w Antoninku na obrzeżach Poznania.
Pan był trzecim dzieckiem rodziców?
Tak, urodziłem się w 1961 roku w Poznaniu. Z powodu jakichś zakażeń nie dawano mi dużych szans na przeżycie. Podobno uratowała mnie panna Agnieszka Maj, zwana Delkiem, opiekunka mojej matki i jej całego rodzeństwa.
Niańka?
Mama nie pozwalała nazywać jej niańką. Uważała, że to cokolwiek obraźliwe. Kazała nazywać pannę Maj wychowawczynią.
Dlaczego?
Ponieważ panna Maj z upływem lat stała się niemal członkiem rodziny. Jej rola wykraczała daleko poza zadania dzisiejszych opiekunek do dzieci, które zatrudnia się, by dziecko umyć, nakarmić i położyć spać. Panna Maj odgrywała wielką rolę w wychowaniu dzieci moich dziadków. Moja siostra i brat cioteczny byli nawet jej dziećmi chrzestnymi. Gdy w czasie wojny zachorowała na jakiś czas i nie mogła chodzić, nasza rodzina troskliwie się nią zajęła. Po wojnie ktoś z rodziny zatrudnił ją fikcyjnie jako pomoc domową, żeby miała ubezpieczenie zdrowotne i niewielką emeryturę. Rodzeństwo mojej mamy, mimo dosyć ograniczonych środków, składało się na jej utrzymanie aż do śmierci swojej wychowawczyni w Puszczykówku na początku lat 90. ubiegłego wieku. Przywiązanie do Agnieszki Maj było ogromne. W dzieciństwie jeździliśmy do niej z Zosią na wakacje. Delek z kolei lubiła odwiedzać nas w Warszawie, zwłaszcza jesienią, kiedy robiło się „zaprawy”. W języku poznańskim oznaczało to dżemy, kompoty i inne zamykane w słoikach potrawy z warzyw i owoców. Dzieci ją uwielbiały. Ja też ją kochałem, szczególnie w dzieciństwie i wczesnej młodości. Znałem wiele rodzin arystokratycznych, w których związki z niańkami były bardzo bliskie, ale nigdy nie słyszałem o tak bliskich i czułych kontaktach jak nasze z Delkiem. Z czasem może nasze relacje nieco się rozluźniły.
Dlaczego?
Bardzo dobrze rozumiałem się z rodzicami i nie potrzebowałem nikogo, kto miałby mi ich zastąpić.
A tak bywało?
Oczywiście, zwłaszcza w dawnych czasach. Musi Pan wiedzieć, że tradycyjny sposób wychowania dzieci bogatych ziemian czy arystokratów dzisiaj uznano by za cokolwiek patologiczny. Dzieci miały stosunkowo niewielki kontakt z rodzicami, zajmowały się nimi niańki i guwernantki, nierzadko sprowadzane zza granicy, by uczyły dzieci języków obcych. Były to często osoby pozbawione uczuć, zgorzkniałe typy, jakim nie powinno się powierzać opieki nad małymi dziećmi. W innych przypadkach, gdy nianie okazywały serce podopiecznym, wychowankowie przywiązywali się do nich bardziej niż do własnych matek czy ojców. Rodzice często podróżowali, a wyjazdy zajmowały wtedy bardzo dużo czasu. W większości domów nie okazywano maluchom zbyt wiele czułości. Znam opowieść z pewnej rodziny, w której jedyny kontakt fizyczny dzieci z ojcem polegał na pocałowaniu go w rękę w podzięce za kolację. To było niewiele ponad sto lat temu.
Ale to nie był Pański przypadek?
Na szczęście moi rodzice byli dla nas bardzo czuli i spędzali z nami dużo czasu. To już były inne czasy. Kolejnym ważnym dla mnie człowiekiem z Puszczykówka był nasz sąsiad, pan Józef Wągrowiecki. Prowadził niewielki interes, którego nie zabrali mu komuniści, i w pierwszych tygodniach mojego wątłego życia woził mnie samochodem do szpitala w Poznaniu. On właśnie został moim ojcem chrzestnym, choć na ogół tę funkcję powierzano bliskim krewnym.
A kim była Pańska matka chrzestna?
Została nią starsza siostra mamy, Maria, zwana ciocią Marysią. Na chrzcie, wbrew tradycji rodzinnej, dano mi tylko jedno imię. Prawdopodobnie uznano, że moje szanse na przeżycie są tak marne, że nie warto wymyślać drugiego. Według innej wersji, w przeddzień zgłoszenia mojego urodzenia w Urzędzie Stanu Cywilnego, odbyło się w domu zakrapiane przyjęcie i nazajutrz ojciec zapomniał zgłosić drugie imię. Wersję tę potwierdzają zachowane zdjęcia z dnia chrztu, które wskazują, że nie wszyscy czuli się najlepiej.
Jak Pan miał mieć na drugie imię?
Roman, po macierzystym dziadku.
Zapamiętał Pan coś z Puszczykówka?
Niewiele. Dom, w którym mieszkaliśmy, a szczególnie hall, wydawał mi się ogromny. W mojej pamięci pozostał właściwie tylko widok tego hallu. Znacznie więcej pamiętam z Wołomina pod Warszawą.
A jak tam trafiliście?
Ojciec dostał pracę w miejscowej hucie szkła jako zastępca głównego księgowego. Był to więc poważny awans. Mieszkaliśmy tam prawie trzy lata.
W bloku?
Tak, to było mieszkanie służbowe. Dwa bardzo małe pokoje. Pamiętam, jak chodziliśmy z rodzeństwem pod bramę zakładu i czekaliśmy na ojca. Dzisiaj praca ponad osiem godzin dziennie jest czymś normalnym, ale wtedy można było regulować zegarki według tego, kiedy ludzie wychodzili z biur czy zakładów. Godzina piętnasta i wszyscy byli gotowi do wyjścia, robotnicy i urzędnicy. Tłum wylewał się na ulicę. Dzisiaj to rzadkie zjawisko.
Huta jeszcze istnieje?
A skąd, śladu po niej nie ma.
Chodził Pan do przedszkola?
Nie, ponieważ mama zrezygnowała z pracy zawodowej. Starała się za to zorganizować czas nie tylko nam, lecz także naszym rówieśnikom. Na osiedlu było sporo małych dzieci, które inaczej całymi dniami wałęsałyby się po podwórku.
Pamięta Pan imiona kolegów?
Wielu miało przezwiska. Był taki chłopiec, który nazywał się Mirek Brzóska, a my nazywaliśmy go Miruś Buźka. Drzwi w drzwi z nami mieszkali państwo Kozłowscy. Lubiliśmy do nich chodzić, bo pani Kozłowska dawała nam słodycze, a przede wszystkim pozwalała oglądać telewizję. Moi rodzice kupili telewizor dopiero wiele lat później, kiedy miałem trzynaście lat. Mimo słabej jakości obrazu u państwa Kozłowskich telewizja musiała robić na mnie wielkie wrażenie. Pamiętam dobranocki dla dzieci. Pamiętam też, że oglądaliśmy relacje z olimpiady w Tokio. To był rok 1964, a ja miałem 3 lata. Zaskakująco dużo pamiętam z tego okresu. Czasami opowiadam różne historie z czasów wołomińskich mojej siostrze, która powinna pamiętać więcej, bo przecież była półtora roku starsza.
Jaka atmosfera panowała w domu?
Rodzice dawali nam dużo czułości, ale byliśmy wychowywani dosyć surowo. Nieraz zdarzało się nam dostać lanie albo długo stać w kącie. Raz, gdy byliśmy z siostrą na podwórku, zaatakował nas jakiś chłopak. Był chyba jeszcze mniejszy ode mnie, a mogłem mieć najwyżej cztery lata. Uderzyłem go znalezioną wcześniej deską, z której wystawał spory gwóźdź. Chłopak uciekł, ale niedługo później pojawił się u nas z rodzicami. Oczywiście nie uważałem za stosowne, żeby go przeprosić, co pogorszyło moją sytuację. Dostałem lanie, ale nawet to nie skłoniło mnie do skruchy. Byłem upartym dzieckiem.
Co jeszcze Pan zapamiętał?
Niewielki sad, do którego zakradaliśmy się, żeby zrywać potwornie kwaśne, niedojrzałe jabłka. Zdziwaczałą staruszkę Fryśkę, która chodziła po miasteczku ze stadkiem kóz. Mieszkała z nimi w pokoju na poddaszu drewnianego domu.
Z kozami?
Tak. Pamiętam też, jak ulicą Paplińskiego sunął wóz ciągnięty przez wielkiego konia. Feliks Papliński był przedwojennym komunistą, współzałożycielem PPR, którego Niemcy powiesili w 1942 roku właśnie w Wołominie. Ulica nosiła jego imię, huta zresztą też.
A koń jak się nazywał?
Maciek. Byłem bardzo dumny z tego, że nosi takie samo imię jak ja. I uważałem go za kolegę ojca, bo też pracował w hucie. Ale najlepiej zapamiętałem stłuczkę.
Zjazd rodzinny Czartoryskich, 1989 r. Matka Macieja Radziwiłła, Anna Maria, była z domu Czartoryska
Stłuczkę?
Wielkie sterty szkła, których było pełno w sąsiedztwie huty. Lubiliśmy po nich chodzić i wynajdywać kawałki szkła, które mogły się jeszcze do czegoś przydać. Niektóre przypominały cenne kryształy. Największym osiągnięciem było złożenie ze stłuczki butelki do wody sodowej i oddanie jej do sklepu. Oczywiście było to bardzo trudne i nie powinniśmy byli tego robić. Skoro butelki trafiły na stłuczkę, to widocznie były wybrakowane.
Rodzice pozwalali wam się tam bawić?
Wiadomo, że nie, ale zostawiali nam sporo swobody. Któregoś dnia Konstanty przewrócił się na rowerze na taką stertę szkła i poważnie rozciął sobie dłoń. Została mu po tym pamiątka w postaci dwóch unieruchomionych palców. W szpitalu płakał, bo nie rozumiał, dlaczego lekarze przezywają go „mały książę”. W dzieciństwie nie mieliśmy pojęcia, z jakiej rodziny pochodzimy. Muszę Panu powiedzieć, że bardzo dobrze wspominam czas spędzony w Wołominie. Oczywiście okres wołomiński nie oznaczał odcięcia od rodziny. Często jeździliśmy stamtąd pociągiem do matki ojca, do Warszawy. Wysiadaliśmy na Dworcu Wileńskim, wtedy to był zwykły barak na rogu ulic Świerczewskiego i Targowej. Ojciec zabierał nas na spacery w okolice Bazaru Różyckiego. Jedliśmy gorące pyzy, rozkoszowaliśmy się wodą z saturatora, oczywiście z sokiem. Ojciec pił piwo z beczki. Barmanka siedziała na schodach dworca i po każdym kliencie płukała kufel w wiadrze. Szklanki do wody sodowej „myło się” w podobny sposób. Ojciec uwielbiał takie klimaty.
To były jego najlepsze lata?
Tak. Rodzice byli szczęśliwi w Wołominie.
Bo byli młodzi?
Nie tylko dlatego. Przede wszystkim po raz pierwszy byli samodzielni. Wcześniej żyli pod jednym dachem z rodzicami matki, a po przeprowadzce do Warszawy zamieszkali z matką ojca.
Dlaczego w takim razie wyjechali z Wołomina?
Babka tak zadecydowała.
A Pańscy rodzice posłuchali?
Przeważył argument lokalowy. W Wołominie gnieździliśmy się w piątkę w dwóch małych pokoikach w bloku, a babka miała pół domu z ogrodem na Płatowcowej, blisko obecnego osiedla Marina Mokotów. Wtedy to był niemal koniec miasta. Konstanty miał iść do szkoły, chyba rodzice zdawali sobie sprawę, że szkoły w Warszawie są lepsze od tych w Wołominie. Myślę, że fakt, że większość rodziny mieszkała już w stolicy, też był znaczący.
Z Wołomina to kawał drogi.
Dlatego ojciec zrezygnował z pracy w hucie i znalazł sobie posadę w Ministerstwie Budownictwa i Materiałów Budowlanych, któremu podlegał przemysł szklarski. Później przez dłuższy czas pracował w Zjednoczeniu Przemysłu Szklarskiego, był tam głównym księgowym. To było najwyższe stanowisko nieobjęte nomenklaturą partyjną.
Czyli nie trzeba było być w partii, żeby je dostać?
Powiedzmy, że partia nie nominowała tam osób według swojego klucza. Można powiedzieć, że decydowały kompetencje. Stanowisko głównego księgowego nie cieszyło się jednak wielkim prestiżem. Rola rachunkowości była inna niż teraz. Lekceważono tę dziedzinę. Ojciec był bardzo dumny z tego, że pracuje w przemyśle. Uważał, że robi coś pożytecznego dla Polski. Niektórzy żartowali z niego, że buduje socjalizm, chociaż go nienawidzi. Większość osób z dawnej arystokracji pracowała w jakichś instytutach, wydawnictwach czy urzędach, niewielu miało bezpośredni związek z produkcją.
A kiedy Pan się dowiedział, że pochodzi z arystokracji?
Jak przenieśliśmy się do Warszawy i zamieszkaliśmy z Bunią.
Z Bunią?
Z moją babką, Marią z Żółtowskich Radziwiłłową. Ale o niej opowiem Panu następnym razem. (...)
Fragment książki „Radziwiłł” – Aleksander Kaczorowski rozmawia z Maciejem Radziwiłłem – która ukazała się nakładem wydawnictwa Iskry. Tytuł, lead i skróty pochodzą od redakcji.
„Radziwiłł”. Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2025