Polacy mają w zwyczaju nazywać go po prostu „królem Sobieskim”, ale prawdziwie chwalebne przydomki nadały mu inne narody. Po II bitwie chocimskiej Turcy obwołali go Lwem Lechistanu, a po odsieczy wiedeńskiej Europa nazwała go Obrońcą Wiary.
To mój ulubiony polski władca obok Bolesława Chrobrego. Nie tylko za wielkie zasługi, jakie oddał ojczyźnie, ale także dlatego, że swoją posturą jesteśmy do siebie podobni. Niemiecki kronikarz Thietmar wspominał, że pierwszy polski król był mężem tak „okazałym”, że „musiało go kilka osób wsadzać na konia”. Oczywiście konie długo nie wytrzymywały jego wagi. Podobnie było z królem Janem, który choć na obrazach jest ukazywany jako starożytny heros, był w rzeczywistości człowiekiem tęgim i – jak to nazwalibyśmy dzisiaj – zasiedziałym.
Czytaj więcej
Często trafiam na opracowania historyczne, których autorzy bezkrytycznie powielają opinię, że bitwa pod Wiedniem w 1683 r. była dla Polaków pyrrusowym zwycięstwem – wielkim triumfem militarnym, ale zmarnowaną okazją do przemian politycznych. Taka ocena wydarzeń z perspektywy znajomości kolejnych 341 lat historii jest w mojej opinii niesprawiedliwa.
Nie zawsze tak jednak bywało. Skąd ja to znam. Za młodu obaj ci monarchowie byli ludźmi o imponującej kondycji fizycznej. Podobnie jak August II odznaczali się też nadzwyczajną siłą i wytrzymałością na trudy wojennej tułaczki. Za grzechy i beztroskę młodości przyszło jednak zapłacić rachunek w wieku dojrzałym. Chrobry po pięćdziesiątce był człowiekiem schorowanym i przykutym do łoża. Podobnie Sobieski, który jak wielu mężczyzn jego epoki cierpiał w dodatku na wyniszczający organizm syfilis. W marcu 1688 r. pisał do swojej „najwdzięczniejszej Marysieńki”: „Teraz w jednej nodze niesłychanie mię rumatyzm, czy nie wiem co, turbować począł. Drętwieje mi bardzo i żadną miarą stać na niej długo nie mogę”. Można się jedynie domyślać, że zwycięzcę spod Wiednia męczyła prawdopodobnie podagra wynikająca z nadmiernego spożycia produktów bogatych w puryny i popijanych gorzałką, winem, piwem i miodem. Człowiek, którego imię wzbudzało lęk w imperium osmańskim, nieustannie cierpiał też na zapalenia zębów, potworne bóle głowy i dezynterię. Pod koniec życia w niczym już nie przypominał tego potężnego, majestatycznego rycerza, który poprowadził husarię pod Chocimiem. Ciągle poszukiwał medyków, którzy przynieśliby mu ulgę w nieustannym bólu nogi i głowy. Cierpiał straszliwie nie tylko fizycznie, ale też psychicznie. Wieczna huśtawka nastrojów zamieniła go u schyłku życia w potwora, którego wszyscy się bali. On zaś próbował wierzyć, że można powstrzymać to, czego żadnemu człowiekowi powstrzymać się nie udało. Ulgę przynosiły mu jedynie wspomnienia, ale nie te z okresu wielkich kampanii. Coraz częściej wracał myślami do dzieciństwa, do rodziców, do Oleska…
Urodzony pod znakiem Lwa
Jak podają kroniki, Jan III Sobieski urodził się w piątek, 17 sierpnia 1629 r., między godziną 14 a 15, w Olesku – rodowym zamku jego matki, wojewodzianki ruskiej, Zofii Teofili z Daniłowiczów. Obecnie Olesk jest miejscowością w obwodzie lwowskim. Jego biografowie podkreślają, że przyszedł na świat pod zodiakalnym znakiem Lwa. Ojcem przyszłego króla był Jakub Sobieski z Sobieszyna herbu Janina. Rosnący w siłę i znaczenie ród Sobieskich spokrewniony był z pochodzącą z Rusi, ale całkowicie spolonizowaną i potężną familią magnacką Żółkiewskich. Najsłynniejszą postacią tego rodu był hetman i kanclerz wielki koronny Stanisław Żółkiewski herbu Lubicz. Jego zwycięskie wojny z Rosją i narodami muzułmańskimi aż do tragicznej klęski i śmierci w bitwie z Turkami i Tatarami 6–7 października 1620 r. pod Cecorą sprawiły, że w pamięci Jana Sobieskiego osoba pradziadka otoczona była kultem połączonym z rosnącą nienawiścią do wyznawców Allaha. Szczególnej, proroczej symboliki w tym kontekście nabierają słowa z „Eneidy” Wergiliusza wyryte na nagrobku w krypcie kolegiaty rodowej Żółkiewskich w Żółkwi, gdzie złożono bezgłowe zwłoki wielkiego hetmana i kanclerza wielkiego koronnego: „Powstanie kiedyś z kości naszych mściciel”.