Wokół tego przyjazdu narosło wiele mitów. W licznych przedwojennych artykułach prasowych, książkach, a nawet w źródłach encyklopedycznych podawano błędną informację, że obaj panowie przyjechali do Warszawy 11 listopada 1918 r. Żeby „uwiarygodnić” tę legendę, teksty zdobiła kultowa fotografia Piłsudskiego otoczonego przez tłum wiwatujących na jego cześć warszawiaków, ale nie wykonano jej 11 listopada 1918 r. ani nawet dzień wcześniej, tylko 12 grudnia 1916 r. na platformie warszawskiego Dworca Wiedeńskiego.
Tymczasem o 7.30 rano, 10 listopada 1918 r. Piłsudskiego i Sosnkowskiego przywitało jedynie kilka osób z komendantem POW Witoldem Kocem i członkiem Rady Regencyjnej księciem Zdzisławem Lubomirskim na czele. Nie oznaczało to wcale, że warszawiacy nie cenią tych dwóch bohaterów. Nikt nie przyszedł z dwóch banalnych powodów: po pierwsze, był to wyjątkowo zimny i deszczowy niedzielny poranek, a po drugie – informacja o podróży Piłsudskiego i Sosnkowskiego z Magdeburga do Warszawy została przez Niemców objęta tajemnicą wojskową. Mieszkańcy stolicy dowiedzieli się o niej dopiero kilka godzin później z nagłówka „Kuriera Warszawskiego”. Zresztą obaj mężczyźni zapewne odetchnęli z ulgą, widząc, że nie będą musieli się przeciskać przez tłumy. Po dwóch dniach podróży byli bardzo zmęczeni (w dodatku Piłsudski skarżył się tego dnia na silny ból gardła i piersi). Marzyli o porządnym wyspaniu się, skoro nic się dookoła nie działo.
Czytaj więcej
„Ojcami niepodległości” nazywa się: Józefa Piłsudskiego, Romana Dmowskiego, Ignacego Jana Paderew...
Ale to były pozory. Ta szara jesienna niedziela była ostatnim dniem starego porządku świata i tych, którzy pognębili Polskę. Mikołaj i jego brat Michał, dwaj ostatni carowie Rosji, nie żyli już od kilku miesięcy. Tego dnia cesarz Wilhelm II w pośpiechu uciekał ze swojej kwatery wojskowej w Belgii do neutralnej Holandii, licząc na życzliwość krewnej, królowej Niderlandów Wilhelminy Orańskiej-Nassau. Wielowiekowa pomyślność domu brandenburskiego załamała się w kilka godzin. Podobny los czekał Habsburgów, kiedy następnego dnia cesarz Austrii i król Węgier Karol opuścił swoją opustoszałą rezydencję w Schönbrunn i udał się do pałacu myśliwskiego Eckartsau, skąd rozpoczęła się jego tułaczka zakończona śmiercią w ubóstwie na Maderze. Gasło też imperium osmańskie, którego ostatni sułtan w niczym już nie przypominał swoich poprzedników. Jego także wkrótce czekał los wygnańca.
Któż tego 10 listopada 1918 r. w sennej Warszawie mógł się spodziewać, że zaledwie kilkanaście godzin później, 20 minut po godzinie 5 rano, w wagonie pociągu w lasku Compiègne nieopodal Rethondes, 100 km na północ od Paryża, niemiecki polityk Matthias Erzberger złoży w imieniu rządu kanclerza Friedricha Eberta podpis pod aktem rozejmu między Niemcami i krajami ententy? W założeniu polityków niemieckich to miało być jedynie 36-dniowe zawieszenie broni. Niektórzy naiwnie wierzyli, że 17 grudnia na polach Flandrii działa ich artylerii znowu zagrają marsz bojowy. Ale to już były tylko mrzonki. Po wyczerpującej i nieudanej ofensywie 100 dni załamała się dyscyplina w wygłodniałej armii niemieckiej na wszystkich frontach. Do dymisji podali się generałowie Paul von Hindenburg i Erich Ludendorff. Od 29 października imperium niemieckie trawiła bowiem wewnętrzna zaraza, jaką była rewolucja listopadowa zainicjowana przez marksistów ze Związku Spartakusa.