W poniedziałek, 11 marca 1918 r., do lekarza wojskowego w Forcie Riley w hrabstwie Haskell w stanie Kansas zgłosił się z objawami przypominającymi przeziębienie szeregowy Albert Gitchell, który na co dzień pracował jako kucharz w kantynie. Miał dreszcze, bóle i gorączkę sięgającą 39,5°C. Lekarz dyżurny stwierdził szorstko, że złe samopoczucie nie przeszkodzi Gitchellowi w wydawaniu chleba i kawy. Nie przeczuwał, że w płucach mężczyzny zaczęła „tykać" bomba zegarowa, która miała wkrótce zabić miliony ludzi.
W kilka godzin później do lekarza zgłosił się kapral Lee Drake, a po nim sierżant Adolf Hurby z identycznymi symptomami chorobowymi, sinymi twarzami, rozrywającym kaszlem i temperaturą sięgającą 40°C. Tego samego dnia po południu było już 107 chorych. Wkrótce Fort Riley zamienił się w prawdziwy lazaret. Na przełomie marca i kwietnia zanotowano 1127 przypadków grypy i stwierdzono 46 zgonów. Nikt z przedstawicieli federalnych służb epidemiologicznych ani władz wojskowych nie pochylił się nad zaistniałą sytuacją. Zbagatelizowano problem, uznając, że przyczyną zachorowań mogą być co najwyżej niekorzystne warunki obozowe.
Ulokowany wewnątrz Fortu Riley obóz treningowy Camp Funston o powierzchni 8100 ha był doskonałym miejscem do wybuchu epidemii. Na wiosnę 1918 roku w barakach stłoczono 26 tysięcy (choć niektóre źródła mówią o 56 tysiącach) żołnierzy. Podczas zajęć w obozie rekruci z Funston musieli codziennie wdychać tumany pyłu powstającego z wysuszonych odchodów tysięcy mułów i koni rozlokowanych w pobliżu kwater żołnierskich. Dochodził do tego także pył z odchodów dużej ilości dzikich świń i wałęsającego się po okolicy drobiu. To prawdopodobnie stworzyło mieszankę optymalnie korzystną dla zmutowania się wirusa grypy N1H1, który mógł być przenoszony przez zwierzęta.
O ile pierwszy atak grypy miał relatywnie łagodny przebieg, to druga fala epidemii, która we wrześniu 1918 r. uderzyła w Amerykę Północną, nie mogła zostać już zignorowana. Wirus, który prawdopodobnie zmutował w organizmach pacjentów w Forcie Riley, okazał się o wiele bardziej śmiertelny niż na początku. W bazach wojskowych wokół Bostonu umierali żołnierze oraz robotnicy portowi pracujący przy załadunkach sprzętu wojskowego płynącego do Europy. Do 11 września grypa pojawiła się w Nowym Jorku i w innych rejonach USA. Zaraźliwość była tak wysoka, że nawet służby medyczne i policjanci mieli obowiązek noszenia masek na twarzy. Na początku w ramach prewencji rekomendowano na plakatach tylko jedną radę: „Don't spit", czyli „Nie pluć". Później, w miarę rozwoju pandemii, ostrzegano przed przebywaniem w tłumie, używaniem wspólnych naczyń do picia, ręczników itp.
Hiszpanka z Ameryki
Wyekspediowanie kolejnych oddziałów armii amerykańskiej statkami do Europy spowodowało zawleczenie grypy na Stary Kontynent. Ku zdumieniu lekarzy meldunki o wybuchu epidemii nadeszły także z portowego miasta Freetown w Sierra Leone i bretońskiego portu Brest. Najskuteczniej i najszybciej zareagowały władze Australii, które zarządziły całkowitą blokadę portów (Australia stała się miejscem największej kwarantanny w historii). Maski chroniły jedynie częściowo przed kropelkowym zakażeniem dróg oddechowych wirusem AH1N1.