Zbliża się północ, kiedy strażnik na wieżyczce wysuniętej na przedpole więzienia słyszy ciche skrzypnięcie drabiny w dole. Nie niepokoi się jednak – to z pewnością zmiennik, któremu z ulgą zda posterunek. Kiedy po chwili dostrzega wycelowaną w siebie lufę karabinu i złowieszcze spojrzenie właściciela broni – żołnierza Armii Krajowej – pojmuje, jak bardzo się pomylił. Partyzant przeładowuje mauzera. Strażnik podnosi ręce – nie próbuje wszczynać walki lub choćby alarmu, sam także jest Polakiem i – mimo że pracuje dla Niemców – nie zamierza dla nich narażać własnego życia. Na dany znak oddaje swoją broń i zaczyna schodzić po drabinie. U podnóża wieżyczki czeka już na niego kolejny uzbrojony akowiec.
Dokładnie ten sam scenariusz rozgrywa się na drugiej wieżyczce strażniczej, broniącej dostępu do głównej bramy prowadzącej do rozległego kompleksu zabudowań dawnego klasztoru karmelitów w Nowym Wiśniczu. Potężne budynki stoją na rozległym wzgórzu i razem z sąsiednim zamkiem Lubomirskich od kilkuset lat górują nad niewielkim małopolskim miasteczkiem. Od dawna nie są już miejscem kultu, pod koniec XVIII w. zakon skasowano, a klasztor zamieniono w więzienie. Po klęsce wrześniowej rozgościli się w nim niemieccy okupanci – w celach przetrzymywani są polscy więźniowie polityczni, jest też garstka kryminalnych. Więzienie jest trudno dostępne z zewnątrz – od południa i zachodu prostopadła ściana, od wschodu wysoki mur z wieżami strażników. Jedyne podejście możliwe jest od strony północnej, przez bramę główną, dlatego Niemcy czują się w dawnym klasztorze dość pewnie i bezpiecznie.
Józef Wieciech „Tamarow”
Niczym grupa komandosów
Kiedy wieżyczki znalazły się w rękach partyzantów, w stronę bramy główniej rusza niewielki siedmioosobowy oddział szturmowy. Akowcy ubrani są w przygotowane zawczasu mundury strażników więziennych, ale i tak poruszają się cicho i ostrożnie. Prowadzi ich osobiście dowódca I Batalionu 12. Pułku Piechoty AK Józef Wieciech „Tamarow”. Kiedy oddział dociera do bramy, żołnierze przylegają do sąsiadującego z nią muru tak, aby nie być widocznymi z okienka znajdującego się w furcie. Przed bramą staje tylko jeden człowiek i stanowczo w nią puka. Wartownik po drugiej stronie uważnie lustruje przybysza, który twierdzi, że idzie do pracy na nocną zmianę – to rzeczywiście pracownik więzienia. Nie wie, że Adolf Roman, bo o nim mowa, dzisiaj zjawił się tu w zupełnie innej roli – jako żołnierz AK o pseudonimie „Kosa”. Wartownik jeszcze przez chwilę się waha, ale ostatecznie przekręca klucz w zamku i wolno uchyla bramę. W tym momencie do akcji wkraczają pozostali szturmowcy. Chwytają go, obezwładniają i wyrzucają za bramę. Wszystko trwało kilka sekund. Strażnik nie zdążył nawet krzyknąć. Momentalnie przejmuje go oddział drugiego rzutu, który niczym cień przemieszcza się tuż za oddziałem szturmowym. Po chwili w ręce świeżo upieczonych absolwentów konspiracyjnej podchorążówki, dowodzonych przez pchor. Edwarda Wieciecha ps. Harnaś, wpadają także niemiecki oficer i dziewięciu strażników, zaskoczonych przez szturmowców w sąsiedniej wartowni.
Partyzanci są świetnie wyszkoleni i dowodzeni, działają niczym grupa komandosów. Oddział szturmowy i drugi rzut posuwają się w głąb więzienia, w tym czasie trzeci, dziesięcioosobowy oddział pod dowództwem pchor. Leona Szczerkowskiego „Lwa” ubezpiecza bramę i obserwuje teren od strony Nowego Wiśnicza. Pomagają mu w tym dwa ruchome patrole wysunięte na przedpole pod dowództwem plutonowego pchor. Stefana Mączki „Sępa”. Ubezpieczenie od strony miasteczka odgrywa jedną z kluczowych ról w akcji. Kilkaset metrów od dawnego klasztoru, w wiśnickiej szkole, kwateruje bowiem zmotoryzowany, uzbrojony w ciężką broń i samochody pancerne, batalion SS. W starciu z tak licznym przeciwnikiem partyzanci nie mieliby szans, dlatego atakujący więzienie dostali od dowódcy pułku bardzo trudne zadanie do wykonania – podczas całej akcji nie może dojść do strzelaniny.