Scenę tę opisał Karol Borchardt, już nie pamiętam, czy w „Znaczy kapitan”, „Krążowniku spod Somosierry”, czy może w „Szamanie morskim”. Ten kapitan żeglugi wielkiej, który wojnę spędził na pokładach polskich statków, był niezrównanym pisarzem marynistą. Jego opowiadania z przełomu lat 50. i 60. zaszczepiły miłość do morza przynajmniej mojemu pokoleniu i – jak słyszę z satysfakcją – nadal są czytane przez nastolatki. Chciałoby się choćby jedno z tych opowiadań dołączyć do zeszytu poświęconego bitwie o Atlantyk.

Jego autor zawarł wprawdzie w swym szkicu ogromną ilość informacji o niemieckich U-Bootach, enigmach, pancernikach kieszonkowych oraz o alianckich konwojach, okrętach eskortowych, radarach, bombach głębinowych i samolotach patrolowych. Nakreślił niebywały rozmiar tej wojny, sposoby walki i potworne straty obu stron. Dziesiątki tysięcy marynarzy znalazły śmierć w lodowatych na ogół odmętach oceanu, a na jego dno opadły tysiące zatopionych statków liczących miliony ton wyporności. Ale Borchardt dodawał do takich informacji własne doświadczenia i odczucia. Identyfikowaliśmy się z nim, patrząc na grozę i piękno morza jego oczami.Kapitan, który zasnął w hotelowej wannie, płynął przez długie dwa tygodnie z Ameryki, właściwie nie śpiąc, lecz jedynie drzemiąc od czasu do czasu za dnia. Noce należały bowiem do wilczych stad hitlerowskich łodzi podwodnych, które podążały za konwojem, aby po zmierzchu zbliżyć się do ofiar, wynurzyć i odpalić torpedy z potężnym ładunkiem wybuchowym. Dowodzący okrętem musiał śledzić powierzchnię morza, wypatrując wśród fal peryskopów i niewiele bardziej widocznych niskich kadłubów U-Bootów albo i smug sunących w jego kierunku odpalonych już torped. Od jego spostrzegawczości i refleksu, od szybkości trafnych rozkazów zmiany kursu lub prędkości statku zależał los jednostki i załogi.

Nie tylko wróg niósł zagrożenia. Kilkadziesiąt statków płynęło w dość zwartym szyku i nawet gdy U-Booty nie atakowały, istniało ryzyko zderzenia z sąsiadem bądź okrętem eskorty. Ryzyko takie rosło podczas napaści, każdy bowiem ratował się na własną rękę i przecinał kurs pobliskich statków konwoju. Groźny był też, jak zawsze, ocean ze sztormami, szkwałami i górami lodowymi. Śmierć czaiła się na drodze marynarzy, którzy narażali życie, aby na oblężone Wyspy dostarczyć żywność, surowce i broń. Dzięki nim przetrwała dumna Brytania i jej dzielni mieszkańcy.

Niezwykle sugestywnie przekazał to właśnie Karol Borchardt w owym zabawnym opowiadanku. – Hotel zalany wodą z wanny? Ależ nic nie szkodzi, sir!

Maciej Rosalak