Tatulek wykazał się refleksem. Po pierwsze, dowiedział się, gdzie w grodzie nad Białką szukać wilniuków. A to była mafia, początkowo z Jerzym Sztachelskim i z Wacławem Białkowskim, którego uczyniono wojewodą. Dał ojcu etat, przepustkę na chodzenie po mieście po godzinie policyjnej, kartki na żywność – no, przywrócił go do życia. Stary poczuł się na tyle pewny, że pojechał do Torunia i Warszawy, zbierając kwity z uniwersytetów od profesorów, którzy np. z prawa rzymskiego przepytywali go w Woldenbergu. Wkrótce też obronił w Warszawie pracę magisterską, na co jakoś nie miał czasu przed wojną w Wilnie. A studiował lat dziewięć. Z uzupełnioną uniwersytecką dokumentacją wojewoda Białkowski zrobił go naczelnikiem wydziału do spraw aprowizacji, co rozzuchwaliło ojca do tego stopnia, że postanowił się ożenić. Z młodszą od siebie o piętnaście lat sekretarką swego wileńskiego znajomego.
Bóg go za zuchwałość pokarał. Nieoczekiwanie ślub ten wywołał zbrojny konflikt polsko-sowiecki. Tuż przed Wielkanocą 1947 roku. Otóż mój dziadek, ojciec ojca, na ślubie pełnić miał rolę podwójną, bo również świadka, i jako taki, pewnie mocno zaaferowany, spieszył się do kościoła św. Rocha donieść potrzebne dokumenty. Nie doszedł do kancelarii parafialnej, przejechał go bowiem gazik z sowieckimi sołdatami śpiewającymi „Katiuszę”. Kierowcy poziomu alkoholu w wydychanym powietrzu nie zmierzono, bo wtedy nie było alkomatów. Zabrakło też niebawem kierowcy, gdyż z sąsiedniej wartowni wybiegło kilku żołnierzy Wojska Polskiego, czyniąc użytek z broni maszynowej, zapewne biorąc przy okazji rewanż za Katyń i parę innych sowieckich zbrodni. Niewątpliwie, przejechać starszego człowieka w Białymstoku roku 1947, w którym dominował transport dorożkarski, było jakąś tam sztuką.
Rodzice niemal za jednym zamachem odwalili ślub i pogrzeb. A w trakcie nocy poślubnej znów rozległo się charakterystyczne pukanie do drzwi, tyle że tym razem „trójkę” stanowili już nie enkawudziści, lecz towarzysze z Urzędu Bezpieczeństwa. Wywieźli ojca do Grajewa, gdzie zamknęli w kiblu. Serio: w wychodku, sławojce, w której przesiedział pod strażą – niczym kadet Biegler w „Przygodach dobrego wojaka Szwejka” – tydzień. Dwa razy zabierano go na przesłuchanie, po pierwsze: namawiając, by podpisał całą furę zobowiązań, z których dziś miałby pociechę IPN, a po drugie: zachęcając do zmiany zatrudnienia: na Prokuraturę Wojskową, która akurat taśmowo skazywała zaplutych karłów reakcji – AK-owców, w związku z czym rąk do pracy w tej instytucji brakowało. Za pierwszym razem ojciec bohatersko odmówił, dostał więc po buzi i wrócił do bardachy. Za drugim razem przyobiecał, że kwestię zatrudnienia przemyśli. Ze swej strony towarzysze z UB przyrzekli, iż nie zapomną o nim, i ostrzegli, że do usranej śmierci nie mają zamiaru czekać na jego decyzję. Po czym odesłali go na stację.
Gdy tata pozbył się smrodu, wszystko to zrelacjonował swemu wojewodzie, który wprawdzie na dzień dobry zastrzegł się, że niewiele już może, zawsze jednak tyle, że ubecji spłata figla. I rzeczywiście, dał staremu kopniaka w górę – klasyczny peerelowski awans. Przeniósł go do Warszawy, do stworzonego tam właśnie Ministerstwa Aprowizacji i Handlu. Jeszcze tego samego dnia ojciec wyjechał do stolicy. Białostoccy ubecy łapy mieli za krótkie, niepotrzebnie jednak wybrał się tata na imieniny innego wilniuka, komiltona z tej samej korporacji, Bogdana Rudnickiego, po latach znanego podróżnika i dziennikarza. Wtedy, niestety, solenizanta w domu nie było, gościł już na Mokotowie. Mój stary w „kotle” przesiedział osiem dni, ciekawe, że uzyskując potem w pracy usprawiedliwienie. Rudnicki za wileńską Armię Krajową dostał kaes, który dobry prezydent Bierut zamienił mu w drodze łaski na dożywocie. Z Wronek wyszedł w 1956. A wypuszczony z „kotła” tata wrócił do przydzielonego mu pokoju w kołchozowym mieszkaniu przy Waszyngtona. Trząsł się, niebawem jednak przyjechała żona i utuliła go. Do emerytury pracował w tym samym ministerstwie, które zmieniało nazwę, a to na Ministerstwo Handlu Wewnętrznego, to znów na Handlu Wewnętrznego i Usług.
W tej bzdurnej instytucji, dystrybuującej dobra, których nie było, spędził drugą połowę swego życia. Sumiennie wypełniał obowiązki, przestrzegając najbardziej absurdalnych wytycznych, które dawali mu szefowie, tacy mistrzowie intelektu jak Mieczysław Lesz czy Edward Sznajder. Nienawidził komunizmu, nigdy nie wstąpił do PZPR, w każdą niedzielę uczestniczył we mszy świętej. Ale witał z chorągiewką w ręku Nkrumaha i Chruszczowa, do końca lat 60. chodził na pochody pierwszomajowe, zawsze też brał udział w „wyborach”. Na imprezach towarzyskich z kolegami z Uniwersytetu Stefana Batorego rozpoczynał chóralne śpiewanie „Gaudeamus igitur”, przepytywali się też z koniugacji i deklinacji łacińskich. I zawsze już się bał. Peerelczyk, mój tata.