Sowieci do domu!

Ze sławnego Października’56 Paweł Dąbek, tata mojego kolegi Wojtka, najlepiej zapamiętał hasło skandowane na wiecach jak Polska długa i szeroka: „Rokossowski – chuj stalinowski”.

Publikacja: 03.12.2007 10:02

Sowieci do domu!

Foto: Rzeczpospolita

A zanurzając się we wspomnieniach, nie omieszkał zadawać zagadki: „Jaki był najtrwalszy efekt 56 roku?”. Prawidłowa odpowiedź brzmiała: „ZOMO – Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej”, które powołano w grudniu owego roku po tym, jak w Szczecinie lud pracujący usiłował dodać aneks do Października, urządzając manifestację pod hasłem „Sowieci do domu”. Siły porządkowe broniły manifestantom dostępu do konsulatu ZSRR, ale nie obroniły. Towarzysz Wiesław dostał furii i ZOMO ciałem się stało.

Dąbek ma Październik ‘56 we wdzięcznej pamięci. Być może gdyby nie tamte wydarzenia, do końca życia klepałby biedę, dusząc się z rodziną w małym mieszkanku w bloku. Wtedy pracował jako mechanik w Fabryce Samochodów Osobowych na Żeraniu, a Żerań był na ustach wszystkich, gdyż to uzbrojeni robotnicy tego zakładu mieli powstrzymać zmierzające na Warszawę z Bornego-Sulimowa, Żagania i Bolesławca kolumny wojsk sowieckich.

„Nie wiem, w jakim stopniu można brać na serio dumne oświadczenie robotników Żerania: »Nie przepuścimy«. O tym, czy trzy tysiące uzbrojonych w ręczne karabiny ze sztykami jest w stanie powstrzymać armię sowiecką, najlepiej spytać wojskowych. W każdym razie partia rozegrała swój taktyczny manewr bezbłędnie z punktu widowiska i sceny teatralnej; dano ludziom poczucie, iż dokonali czegoś, co stanowi istotny punkt zwrotny w dziejach narodu”.

Stefan Staszewski, ówczesny I sekretarz Komitetu Warszawskiego PZPR, utrzymywał, że robotnikom przydzielono z KBW 800 sztuk broni, parę karabinów maszynowych i granaty. Paweł Dąbek śmieje się: pamiętam karabiny straży przemysłowej, przygotowywane koktajle Mołotowa, no i swój nagan. Historia Dąbkowego nagana stała się rodzinną legendą. Pan Paweł do końca nie wie, skąd ten rewolwer wziął się u niego w domu. Był i już. Kiedy na Żeraniu rewolucyjne nastroje dosięgnęły zenitu, wsadził go do kieszeni i pochwalił się kolegom, mówiąc, że jakby co, to jest gotów...

– Młody byłem i głupi – stwierdza samokrytycznie, by zaraz rozjaśnić się w szczerym uśmiechu od ucha do ucha. – Już w połowie listopada przyszli do mnie i zrobili rewizję, szukając broni. No, byłem głupi, ale nie aż tak. Na milicji powiedziałem, że to był straszak, a gdy cisnęli, rozkładałem ręce, pytając: „Jest dowód rzeczowy czy nie?”. Potrzymali i puścili, ale nie minęło wiele czasu i w zakładzie wezwano mnie do kadr. Do dziś Bogu dziękuję za to wyrzucenie z roboty.

Żona trochę popłakała, pomartwiła się, pan Paweł jednak postanowił wówczas wziąć los w swoje ręce. Zatrudnił się u prywaciarza, a w 1961 roku otworzył na Pradze własny zakład naprawy samochodów. Gdy klienci z roku na rok coraz bardziej złorzeczyli na Gomułkę, pytał ich złośliwie: – A kto wiwatował „Wiesław, Wiesław”?

– Pan nie wiwatował?

– Krótko. Po sławnym wiecu

24 października nie wszyscy ludzie rozeszli się do domów. Ciemno już było, noc, gdy dużą grupą poszliśmy pod „Biały Dom”, po drodze do ambasady sowieckiej, i wywołaliśmy go. Wyszedł na balkon i powtórzył swoje: „Idźcie do domu, dość wiecowania”, a gdy zaczęliśmy gwizdać, pokazał ręką na pobliski MPiK udekorowany transparentami w rodzaju „Powstańcy w Budapeszcie proszą o krew” i powiedział: „Przeczytajcie tamte napisy”. Zły był jak jasny piorun.

„Nie wiem czego, i na jakiej podstawie, ludzie spodziewali się po Październiku i czy upoważniało ich do tego jedenastoletnie doświadczenie i bliskość granicy sowieckiej. Być może iż działo się to na zasadzie wiary w jednego człowieka: we Władysława Gomułkę. Być może, iż wierzono, że człowiek, który cierpiał i był więźniem swych współwyznawców, rządzić będzie nami, nie zapominając o tym, co sam przeżył i przecierpiał. Sam Władysław Gomułka, wkrótce po dojściu do władzy, oświadczył w jednym ze swych przemówień, iż niemożliwe jest szybkie podniesienie stopy życiowej, gdyż po prostu nie ma czym płacić. Mówił przy tym o kolosalnych zadłużeniach Polski; o katastrofalnym stanie gospodarki narodowej; nie zapominając dodać, że Związek Radziecki wspaniałomyślnie zrezygnował z części swych roszczeń w stosunku do Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Nie słuchano jednak wystarczająco uważnie jego słów; kiedy jechał do Moskwy, tłumy zebrane na dworcach ryczały radośnie na jego widok, błagając go jednocześnie, aby zabrał ze sobą na wszelki wypadek suchy prowiant i dając mu dobrą radę, która w owym czasie stała się hasłem narodowym: »Wiesiek, trzymaj się«. I zupełnie nie pamiętano, iż człowiek ten jest komunistą, prawdopodobnie najbardziej zaciekłym i twardym i nieustępliwym”.

– Nagwizdaliśmy się wtedy – opowiada Paweł Dąbek. – A najgłośniej gwizdał Leszek Goździk, do mikrofonu na Politechnice, żeby uciszyć tłum krzyczący „Ruskie do domu” czy „Rokossowski na Sybir”. I uspokoili się, wielki miał mir Goździk, nasz zakładowy sekretarz, który opowiadał o radach robotniczych, jugosłowiańskim modelu socjalizmu, równoprawnych stosunkach z Sowietami. Aż go w 1959 roku wywalili z partii i aż nad morze wyjechał, gdzie został rybakiem.

Pan Dąbek pamięta też, że był wśród tych robotników, którzy pojechali rozmawiać z żołnierzami – polskimi – także zmierzającymi w kierunku stolicy. To były oddziały z Okręgu Pomorskiego LWP, od generała Huszczy. Kompletnie zdezorientowane, z kim mają się bić i kogo bronić.

– Burdel był niesamowity – opowiada pan Paweł. – Trąbiono wokół, że KBW jest z nami, ale ambasadę sowiecką to oni chronili. Bano się prowokacji, to prawda.

Atmosfera była świąteczna, ludzie wiecowali, wiwatowali i śpiewali „Jeszcze Polska nie zginęła”. A gdy w połowie listopada Władysław Gomułka pojechał do Moskwy, zakładano się, czy wróci w trumnie czy nie, a jeśli w trumnie, to czy umrze na zapalenie płuc czy na zawał serca. Nieprzypadkowo stolicę Kraju Rad przechrzczono w Polsce po śmierci Bieruta na Częstochowę.

Karol Modzelewski po latach spytał Lechosława Goździka: „Coś ty chciał zrobić czołgom tymi odkuwkami i butelkami?”. Otrzymał odpowiedź: „Zmietliby nas, ale następne pokolenia wiedziałyby, że stawiliśmy opór...”. Kiedy zacytowałem ten dialog panu Dąbkowi, ten westchnął tylko i powtórzył: „Rokossowski – chuj stalinowski”.

„Pamiętam, jak szedłem smutny Krakowskim Przedmieściem w owe nieśmiertelne dni Października, a koledzy zatrzymali mnie pod uniwersytetem.

– Przyjdź dzisiaj wieczorem na Żerań – powiedzieli. – Będą rozdawać karabiny.

– A po co mi karabin? – zapytałem.

– Będziemy się bić.

– Odłóżcie, panowie, ruchy wolnościowe do jutra – powiedziałem. – Dziś wieczorem jestem zaproszony do Kropki Minkiewiczowej. Nie mogę nawalić.I poszedłem dalej”.

Wytłuszczone cytaty pochodzą z książki Marka Hłaski „Piękni dwudziestoletni”.

Historia
Co naprawdę ustalono na konferencji w Jałcie
Materiał Promocyjny
Berlingo VAN od 69 900 zł netto
Historia
Ten mały Biały Dom. Co kryje się pod siedzibą prezydenta USA?
Historia
Most powietrzny Alaska–Syberia. Jak Amerykanie dostarczyli Sowietom samoloty
Historia
Dlaczego we Francji zakazano publicznych egzekucji
Materiał Promocyjny
Warunki rozwoju OZE w samorządach i korzyści z tego płynące
Historia
Tolek Banan i esbecy
Materiał Promocyjny
Suzuki Moto Road Show już trwa. Znajdź termin w swoim mieście