Na odbudowanym Starym Mieście, pod niebosiężnym Pałacem Kultury i Nauki, na rozległym stadionie za Wisłą nagle zrobiło się kolorowo.
Szarzy, smutni, biednie ubrani ludzie wśród ruin i ulic z powyrywanym brukiem ustąpili miejsca jakiemuś innemu gatunkowi. Przybysze śmiali się, zamiast – jak rodzice – słuchać trzeszczącego radia z Wolną Europą, i śpiewali, zamiast mówić szeptem. Warszawskie dzieci chodziły wśród nich ze specjalnymi notesami i zbierały autografy. Włoch rysował nam półwysep w formie buta z Sycylią i Sardynią, Chińczyk stawiał zagadkowe znaczki, a piękna Murzynka pisała swoje egzotyczne imię i tarmosiła nas za płowe czupryny.
Tego też roku przystąpiłem z całą klasą do komunii w poszczerbionym pociskami starym kościele świętego Michała na Górnym Mokotowie. Wtedy jeszcze krzyże wisiały w szkole, katecheta ksiądz Szmidt przychodził na lekcje, a naukę zaczynaliśmy modlitwą. Ale nikt nam nie mówił, że więżą prymasa, dziesiątki księży stają przed sądami, a zdrajcy bywają też w sutannach. Dopiero kiedy dorosłem, poznałem wspaniałych ludzi, którzy tamtego lata siedzieli jeszcze w więzieniach.Tamtego lata...