Ojcowie pseudodemokracji

Strach pomyśleć, jak wyglądałaby polska demokracja, gdyby zrealizowano plany Jaruzelskiego i jego ludzi – pisze historyk

Publikacja: 13.12.2007 01:06

Ojcowie pseudodemokracji

Foto: Rzeczpospolita

Red

Skłóceni dziś ze sobą byli liderzy SLD z jednakowym zaangażowaniem kreują siebie i macierzystą formację na współautorów demokratycznych przemian w Polsce. Niedawno próbowali nawet przelicytować się w podtrzymywaniu postkomunistycznej mitologii na temat początków III RP. Leszek Miller, niechciany na listach wyborczych Lewicy i Demokratów, kilkakrotnie protestował przeciw „koniunkturalnemu fałszowaniu historii” w deklaracji programowej LiD powstałej pod okiem Aleksandra Kwaśniewskiego. „Najbardziej zirytowało mnie stwierdzenie, że odzyskanie pełnej niepodległości w 1989 roku było dziełem demokratycznej opozycji i wielkiego ruchu społecznego „Solidarność” – mówił Miller. – A przecież były inne strony porozumienia – partyjno-rządowa i opozycyjno-związkowa”. Zarzut ów charakteryzuje postkomunistyczną wersję wydarzeń z 1989 r. Skądinąd jest niezbyt zasadny, bo LiD nie jest aż tak rzeczowy i w identycznej poetyce podkreśla zasługi obu stron porozumienia.

Trudno się dziwić, że Miller, niegdysiejszy sekretarz Komitetu Centralnego PZPR, konsekwentnie broni bałamutnej tezy o tym, jak Czesław Kiszczak i Wojciech Jaruzelski pod koniec lat 80. zapałali żądzą wprowadzenia demokracji w Polsce, mimo iż niemal całe życie poświęcili na utrwalenie systemu terroru i zniewolenia. O wiele bardziej zastanawia, że dziennikarze przeprowadzający z nim wywiady na to nie reagują.

Teza, że komuniści są współtwórcami polskiej demokracji, jest równie przekonująca jak stwierdzenie, że terroryści są współautorami akcji uwolnienia porwanego. Bo przecież gdyby go nie więzili, nie można byłoby go uwolnić.

W drugiej połowie lat 80. kierownictwo PZPR – w odróżnieniu od społeczeństwa – wiedziało, że zmiany są nieuchronne. Z Moskwy otrzymywano wyraźne sygnały, że kłopoty ZSRR są tak duże, iż musi się on zająć sam sobą, a nie ochroną „bratnich partii” przed własnymi społeczeństwami. Dla Polski oznaczało to szansę na niepodległość. Dla władzy PZPR – śmiertelne niebezpieczeństwo. Obecność armii sowieckiej w Polsce i wielokrotnie wykorzystywana groźba interwencji (nawet ta będąca jedynie blefem – jak w 1981 roku) w obronie narzuconej władzy były fundamentem systemu komunistycznego i podstawą utrzymywania społeczeństwa w posłuszeństwie.Przystępując do rozmów z opozycją na temat koncepcji Okrągłego Stołu w 1988 roku, komuniści wiedzieli, że Moskwa im już niczego nie nakazuje. We własnym interesie podtrzymywali mit o tym, że wciąż musimy się liczyć z Wielkim Bratem. To był argument, który miał nakazywać ekipie „Solidarności” samoograniczanie i ostrożność w formułowaniu postulatów pełnej demokracji.

O czym więc chcieli rozmawiać przy planowanym Okrągłym Stole? Jak wyglądała wizja „demokracji” według PZPR? Świetnie zostało to wyłożone w tajnym dokumencie „Koncepcja przemian w systemie politycznym PRL w świetle uchwał VIII Plenum KC PZPR” z 5 września 1988 roku, opracowanym na zlecenie władz partii. Przede wszystkim w ogóle nie zamierzano dopuścić do wolnych wyborów czy pluralizmu politycznego. Chodziło o taką przebudowę PRL, aby, owszem, znalazło się w nim miejsce dla wcześniej wyizolowanej części opozycji, ale żeby nie naruszało to zasad „współdziałania na gruncie konstytucyjnego porządku PRL”. Czyli bez naruszania dominacji komunistów w życiu politycznym.

Jaki był pomysł władz PZPR na instytucje państwowe? Z konieczności obrano kierunek na stworzenie systemu, w którym komuniści i ich sojusznicy uzyskają gwarancje pakietu kontrolnego nad życiem politycznym i nad całym państwem. W dokumencie była mowa wprost, że „dla utrzymania władzy i sprawnego działania potrzebna jest [zagwarantowana] większość w Sejmie PRL dla PZPR, ZSL i SD”.

Komuniści widzieli sens stworzenia drugiej izby parlamentu, która byłaby „głównym miejscem dla opozycji”. Czy zamierzali się godzić na wolne wybory do tak pomyślanego Senatu? Oczywiście nie, „bowiem to dawałoby drugiej izbie zbyt mocną pozycję wobec pierwszej izby”. Dobór senatorów miał być kontrolowany. Proponowano, aby 1/3 składu mianował przyszły prezydent PRL, a 2/3 „byłoby desygnowane przez liczące się organizacje społeczne, które imiennie upoważnia do tego Sejm PRL”.

W takiej konstelacji w Senacie można byłoby przeznaczyć dla opozycji nawet 50 proc. miejsc, „ponieważ nie zagraża to interesom partii sprawujących koalicyjnie władzę”, czyli PZPR, ZSL i SD. Skoro zaplanowano, że 2/3 Senatu mianuje kontrolowany przez komunistów Sejm, a 1/3 prezydent, uznano kategorycznie, że „władza prezydenta musi być silna”, a „prezydentem zawsze powinien być członek PZPR”.

Brano też pod uwagę powołanie do życia nowego ciała – Rady Porozumienia Narodowego, w której większość – 66 proc. – stanowić mieli po równo „reprezentanci PZPR, ZSL i SD” oraz „osoby centrum politycznego, dużych organizacji społecznych”, czyli członkowie powołanych przez komunistów w latach 80. takich ciał, jak „PRON, OPZZ, Rada Konsultacyjna, Rada Kultury, Rada Społeczno-Gospodarcza itd.”. Natomiast tylko 1/3 miejsc mieli zajmować przedstawiciele społeczeństwa – „ludzie związani z opozycją”. Przy tym znowu komuniści zastrzegali sobie prawo decydowania, kto będzie reprezentował opozycję. Stwierdzono wprost, że nie ma szans na dopuszczenie przedstawicieli Solidarności Walczącej, KPN, czyli ugrupowań żądających pełnej demokracji i niepodległości.

Gdzie tu mamy owo partyjne umiłowanie wolności, o którym mówi dziś Leszek Miller? Gdzie chęć budowy niepodległego państwa? Zamiast tego widać wyrachowane koncepcje, jak ograć społeczeństwo, aby przy pozorach zmian systemowych zachować dominację komunistów w strukturach władzy. Pseudodemokracja to najłagodniejsze słowo dla systemu projektowanego przez elity PZPR pod koniec lat 80.

Jak zamierzano przekonać do tego przedstawicieli części opozycji? Recepty na „ucieczkę do przodu” upatrywano w podzieleniu (nad czym pracowano od lat) i osłabieniu opozycji, z której tylko część uzyskałaby dostęp do instytucji państwowych, uwiarygodniając nowy układ. Dlatego próbowano uniknąć powrotu do zbyt popularnego w społeczeństwie terminu „Solidarność”.

Na spotkaniu w Magdalence 16 grudnia 1988 roku szef MSW Czesław Kiszczak i Stanisław Ciosek odgrywali role życzliwych demokratów, próbując jednocześnie zapobiec próbom oficjalnego użycia słowa „Solidarność” w oficjalnych komunikatach. Kiszczak cynicznie komunikował, sugerując zerwanie rozmów: „Muszę lojalnie panów poinformować, że w najbliższym czasie nie ma szans na przegłosowanie słowa „Solidarność”. […] Panowie, dużo tracicie. Nie chcę was agitować, ale tracicie bardzo dużo”. W tym samym czasie Ciosek „szczerze” opowiadał, że władze PZPR są rzekomo „niewolnikami własnej bazy”.

W poufnych i tajnych materiałach wewnętrznych pisano zupełnie inaczej. W opatrzonym gryfem „ściśle poufne” materiale informacyjnym KC PZPR z 2 września 1988 roku, w którym omawiano m.in. skalę poparcia społeczeństwa dla opozycji i strajków, stwierdzono: „podjęcie rozmów nie przesądza niczego z góry”, a „w warunkach zachodzącej polaryzacji trzeba robić więc wszystko, by nie zwyciężyła linia konfrontacyjna, by osłabiać i dyskredytować tendencje o charakterze ekstremalnym”.

Na telekonferencji z szefami wojewódzkich urzędów spraw wewnętrznych 7 września 1988 roku Kiszczak mówił: „Polityka jest sztuką kompromisu, a wszelki kompromis ma swoje granice. Taką granicą jest reaktywowanie „S”, do czego nie można dopuścić. Ze względów taktycznych stanowiska tego nie będzie się publicznie ujawniać. Idąc chwilowo na ustępstwa, określone zostały zarazem ściśle ich ramy i cena, jaką będzie musiał zapłacić przeciwnik”.

Co było tą ceną? Kiszczak odpowiadał: „Jest nią rysujące się już teraz jego [obozu solidarnościowego] rozwarstwienie, silny wzrost wewnętrznej opozycji wobec Wałęsy, szansa odizolowania elementów ekstremistycznych”. Nie planowano zatem zapraszać do rozmów „ludzi o postawach ekstremistycznych, ludzi-symboli, a także naruszających zasady konstytucyjne i atakujących podstawy ustrojowe [komunistycznego] państwa”. Partnerami mieli być ci, dla których Jaruzelski już wcześniej ukuł formułę „konstruktywna opozycja”. Owymi „ekstremistami” nazywano ludzi dążących do niepodległości i demokracji, której ojcostwo tak chętnie przypisują sobie byli aparatczycy PZPR.

Jak wynika z dokumentów MSW, już w sierpniu 1985 roku wśród zadań Służby Bezpieczeństwa wymieniano wykorzystanie istniejących w „S” sporów dla spowodowania „maksymalnie dużego zamieszania w obozie przeciwnika”. Praca była zaplanowana na lata. Planowano podsycać naturalne skądinąd niechęci pomiędzy poszczególnymi działaczami podziemnej „Solidarności” (wymieniano Wałęsę, Walentynowicz, Gwiazdę, Wujca, Onyszkiewicza, Bujaka), kreować rywalizację pomiędzy władzami związku a bardziej radykalną Solidarnością Walczącą oraz konflikty między ośrodkami regionalnymi (Kraków, Wrocław, Gdańsk) a Warszawą.

Na posiedzeniu Biura Politycznego KC PZPR 21 lutego 1989 roku młody aparatczyk Aleksander Kwaśniewski (minister w rządzie Mieczysława Rakowskiego) z satysfakcją mówił o utrwalaniu „nieuniknionego podziału w „Solidarności” na część „Solidarności” Wałęsy, działającej bardziej umiarkowanie i skłonnej do kompromisu z władzą, i tę radykalną, na czele której prawdopodobnie stanie [Andrzej] Gwiazda”.

Dziś rezultaty Okrągłego Stołu można oceniać różnie. Wówczas społeczeństwu wydawało się, że „Solidarność” w drodze negocjacji wywalczyła niewiarygodnie szeroki zakres wolności i swobód politycznych. W niektórych dziedzinach Lech Wałęsa okazał się nieustępliwym negocjatorem. Możliwość sięgnięcia po 35 proc. mandatów sejmowych i w pełni wolne wybory do Senatu dawały środowiskom niekomunistycznym możliwość ograniczonego – acz realnego – wpływu na rozwój wydarzeń po raz pierwszy od czasów Stanisława Mikołajczyka, czyli od połowy lat 40. Sam fakt rzeczywistego liczenia głosów, dopuszczenia środowisk solidarnościowych do kontroli nad przebiegiem głosowania nie miał precedensu w żadnych konsekwentnie fałszowanych wyborach parlamentarnych pod władzą komunistów. To wszystko wyrwano „czerwonym” wbrew ich zamierzeniom.

Z drugiej strony komuniści osiągnęli to, co było dla nich najważniejsze – pakiet kontrolny w Sejmie (65 proc. miejsc dla PZPR, ZSL i SD) gwarantował im wpływ na jakość polskich przemian. Co więcej, choć zawarty przez nich kompromis poszedł dalej, niż planowali, udało im się doprowadzić do wyboru Jaruzelskiego na prezydenta PRL. Stan rzeczy był taki: w rządzie (z niekomunistycznym premierem) PZPR wciąż miała kluczowe resorty (MSW i MON), a gra o to, czy Polska będzie normalnym krajem demokratycznym, nie była zakończona.

Chwała Bogu, rozpędzona machina przemian w krajach środkowoeuropejskich szybko uświadomiła społeczeństwu, że sowieckie „imperium zewnętrzne” nie istnieje, a hasła o konieczności respektowania sojuszy można odłożyć do lamusa. Strach pomyśleć, jak wyglądałaby polska demokracja, gdyby wiatr historii nie wypchnął z urzędów Kiszczaka, Siwickiego i w końcu Jaruzelskiego.

Ceną za podtrzymywanie okrągłostołowych zobowiązań wobec PZPR było to, że w ciągu kilku miesięcy z pozycji lidera w odzyskiwaniu podmiotowości społeczeństwa (lato 1989) Polska stała się jednym z ostatnich państw regionu, w którym nie przeprowadzono w pełni wolnych wyborów. To, co jeszcze wiosną 1989 r. było dla komunistów trudnym kompromisem, po wydarzeniach w Czechosłowacji, na Węgrzech, a nawet w Rumunii stało się gwarancją bezkarności, utrzymania zawłaszczonych posad i majątków oraz de facto niemal nieprzerwanego wpływu na władzę.

Nastroje społeczne z lat 1989 i 1990 przy szybko urządzonych wolnych wyborach parlamentarnych gwarantowałyby komunistom sromotną klęskę. Wtedy III RP wyglądałaby zupełnie inaczej. Nie uwikłałaby się w problemy z własną tożsamością, nie musiałaby się zmagać z wpływami spadkobierców nomenklatury PRL w gospodarce, polityce, mediach i służbach specjalnych. Kwaśniewski i Miller doskonale to wiedzą. Obaj skutecznie wykorzystali hamowanie przemian dla ugruntowania wpływów swoich i swojej formacji.

Autor jest historykiem. Pracuje w krakowskim oddziale IPN

Skłóceni dziś ze sobą byli liderzy SLD z jednakowym zaangażowaniem kreują siebie i macierzystą formację na współautorów demokratycznych przemian w Polsce. Niedawno próbowali nawet przelicytować się w podtrzymywaniu postkomunistycznej mitologii na temat początków III RP. Leszek Miller, niechciany na listach wyborczych Lewicy i Demokratów, kilkakrotnie protestował przeciw „koniunkturalnemu fałszowaniu historii” w deklaracji programowej LiD powstałej pod okiem Aleksandra Kwaśniewskiego. „Najbardziej zirytowało mnie stwierdzenie, że odzyskanie pełnej niepodległości w 1989 roku było dziełem demokratycznej opozycji i wielkiego ruchu społecznego „Solidarność” – mówił Miller. – A przecież były inne strony porozumienia – partyjno-rządowa i opozycyjno-związkowa”. Zarzut ów charakteryzuje postkomunistyczną wersję wydarzeń z 1989 r. Skądinąd jest niezbyt zasadny, bo LiD nie jest aż tak rzeczowy i w identycznej poetyce podkreśla zasługi obu stron porozumienia.

Pozostało 93% artykułu
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Historia
Archeologia rozboju i kontrabandy