Dwie łubianki truskawek

Donośnie zabrzmiał dzwonek u drzwi. W progu stał zażywny jegomość z dwiema łubiankami truskawek w rękach.

Aktualizacja: 17.12.2007 19:35 Publikacja: 17.12.2007 16:35

Dwie łubianki truskawek

Foto: Rzeczpospolita

– Czy zastałem pana naczelnika? – zapytał matkę, zza ramienia której przysłuchiwałem się rozpoczętemu w ten finezyjny sposób dialogowi.– Mąż jeszcze nie wrócił z pracy, spodziewam się go za godzinę. Czym mogę służyć? – spytało z kolei matczysko.

– Nazywam się Jankowski. Proszę powtórzyć panu naczelnikowi, że byłem i zostawiłem te truskaweczki – wyrecytował.

– Pan umawiał się z mężem? Do domu wraca po 16 – wyjaśniła mama.Gdyby była precyzyjna, powiedziałaby: – o 16.30. Jedynie awaria tramwaju numer 16 spowodować mogłaby opóźnienie ojca, minimalne zresztą. Zima czy lato o wpół do piątej musiał już rozwiązywać krawat, zdejmować garnitur i uwalać się na tapczanie w oczekiwaniu, aż małżonka postawi mu na stole ulubioną pomidorówkę. Gdyby ojciec przyszedł do domu dwie godziny później lub wcześniej, uznałbym, że zbliża się koniec świata.

Pan Jankowski zatarł ręce, coś jeszcze wybąkał i podał mamie kobiałki z najpiękniejszymi truskawkami, jakie widziały moje 11-letnie oczy.– A może pan zaczeka? – zaproponowała niezbyt przekonująco mama.

– Nie, dziękuję, pociąg mam wkrótce. Proszę pozdrowić pana naczelnika. Od Jankowskiego z Kielc – zaakcentował.

Tego, co działo się po przyjściu ojca z pracy, opowiedzieć nie podobna. Spróbuję jednak. Po pierwsze, wyszła mu żyła najpierw na lewej, a zaraz potem na prawej skroni. Po drugie, podniesionym głosem powiedział: „Cholera”, a po chwili wzmocnił to najstraszniejsze przekleństwo, jakie w życiu usłyszałem z jego ust kilka zaledwie razy, mówiąc: „Cholera jasna”. Następnie chwycił za stojące na kredensie łubianki z nienapoczętymi – co za idiota ze mnie – truskawkami i kazał mi wynieść je na śmietnik. Tu popełniłem kolejny błąd, odmawiając wykonania polecenia, w związku z tym sam chwycił za koszyczki i wybiegł z mieszkania niczym, nie przymierzając, Wiesław Maniak.

– Czy ty wiesz, na co mnie naraziłaś? – wrzasnął po powrocie, oskarżycielsko wysuwając w stronę matki wskazujący palec prawej dłoni.Mama na wszelki wypadek zalała się łzami, co ojca jednak nie udobruchało, gdyż następnie przez godzinę wyrzucał jej lekkomyślność („zapewne wrodzoną” – dodawał zgryźliwie), która naraża jego, urzędnika państwowego, na więcej niż pewny zarzut łapówkarstwa.

– Chcesz pewnie, żeby o twoim mężu mówili jak o... – tu padły dwa nazwiska przedsiębiorczych dyrektorów Ministerstwa Handlu Wewnętrznego, którzy właśnie trafili za kraty, załatwiali bowiem przydziały samochodów, skierowania do sanatoriów, a nawet zwolnienia lekarskie.

– I jeszcze kpić będą ze mnie – przejął się ojciec swą apokaliptyczną wizją – bo od kogo ta łapówka: od takiego łachmyty, Jankowskiego z Kielc!Nie odzywał się do matki tydzień. Za karę. Obmyśliwaliśmy z siostrą, jak pozbawić go życia, gdyż serdecznie było nam żal mamy, a ja poza tym nie mogłem się pogodzić z bezpowrotną utratą tak dorodnych truskawek. To były murzynki! (Nie żadne wodniste ananasy, które właśnie zaczęły wypierać z rynku tamte najsmaczniejsze w dziejach ogrodnictwa owoce).

Rodzice się pogodzili, co było do przewidzenia. Mnie jednak słowo „łapówka” kojarzyć się miało odtąd z truskawkami. Do czasu jednak. Minęło lato, jakoś kończyła się jesień, gdy któregoś dnia ojciec, nie padł jak zwykle o 16.30 jak długi na tapczan, lecz zaczął opowiadać matce jakąś skomplikowaną historię, z której wynikało, że wreszcie zabrano się do wstrętnych łapowników. Mięsnych – uściślał. Bulwersował się też faktem, że jeden z oskarżonych, dyrektor Miejskiego Handlu Mięsem, przyznał się do przyjęcia łapówek od kierowników sklepów na łączną sumę 3,5 mln złotych, a prasa wyliczyła, że to równowartość dziesięciu ton kiełbasy zwyczajnej.

Bulwersował się jednak krótko, a cieszył jeszcze krócej. 2 lutego 1965 roku w domu nie odzywał się aż do „Dobranocki” i dopiero gdy na ekranie telewizora Klejnot Agatka strofować zaczęła niesfornego Jacka, wybuchnął: „Mordercy!”.

Okazało się, że w aferze mięsnej wydany został wyrok, na mocy którego jeden z oskarżonych, dyrektor Miejskiego Handlu Mięsem, skazany został na karę śmierci. Tego było za dużo nawet jak na wzorowego urzędnika państwowego, za jakiego uważał się mój ojciec, przechodząc do porządku dziennego nad faktem, że tym państwem była PRL. A już zastosowanie przez sędziów trybu doraźnego przewidzianego w dekrecie PKWN, a nie w kodeksie postępowania karnego – w sprawie gospodarczej! – musiało wstrząsnąć jego prawniczą duszą, niewątpliwie skostniałą w toku monotonnych odmów, jakich udzielał „prywaciarzom” błagającym go o udzielenie bądź przedłużenie koncesji na handel. Tyle że nie mięsem, bo tym się nie zajmował.

Minęło wiele lat i ojciec, już na emeryturze, pod koniec lat 70. wracał z zakupów ze sklepów komercyjnych. Mimo wysokich cen ustawiały się przed nimi gigantyczne kolejki – jak wszędzie. Ojciec kręcił głową, powtarzając: – Wawrzeckiego powiesili, ale żeby na haku powiesić kiełbasę, a nie człowieka, to już jest dla nich za trudne. Tego nie potrafią.

A mnie po latach przypomniała się krakowska kupcowa Wanda Iwaszkiewicz, przeze mnie nazywana ciocią, z którą przez większość okresu gomułkowskiego utrzymywaliśmy bardzo bliskie – można rzec – wręcz rodzinne – stosunki. Była osobą zamożną: fundowała nam, dzieciom, wakacje, przysyłała paczki z niewidzianymi w sklepach specjałami. Mama regularnie jeździła do Krakowa, skąd wracała z wypchaną zachodnimi ciuchami torbą, a czasem, gdy ja lub siostra jechaliśmy z nią, „ciocia” zabierała nas do sklepu na Floriańską (potem na Długą), byśmy sami sobie coś wybrali. („Bitelsówy” miałem takie, że bałem się chodzić w nich do szkoły, boby mi je z szatni ukradli). Kiedy mama jej dziękowała, „ciocia” Wanda powtarzała: – Alu, to nic w porównaniu z tym, co Wacuś dla mnie zrobił. Gdyby nie on, nie miałabym już sklepu, a za pokątny handel, którym bym z pewnością się zajmowała – bo nic innego poza kupiectwem w życiu nie robiłam, a pracuję od siódmego roku życia! – posadziliby mnie na Montelupich. I tyle byłoby mojego.

Łamię sobie głowę, jak skruszyła urzędowy pancerz naczelnika Wacława Masłonia, który może jednak nie był ani tak nieludzki, jak mi się zdawało, ani tak całkiem nieprzekupny. Może też Jankowski z Kielc istotnie był łapserdakiem... W każdym razie bardzo się cieszę, że handel mięsem ani skórami (bo w tym samym czasie mniej drakońskie, ale też niezwykle surowe wyroki zapadły w innej aferze – garbarskiej) nie był domeną ojcowskich działań wykonywanych dla dobra, a jakże, ludu pracującego miast i wsi, robotników, chłopów i inteligencji pracującej.

– Czy zastałem pana naczelnika? – zapytał matkę, zza ramienia której przysłuchiwałem się rozpoczętemu w ten finezyjny sposób dialogowi.– Mąż jeszcze nie wrócił z pracy, spodziewam się go za godzinę. Czym mogę służyć? – spytało z kolei matczysko.

– Nazywam się Jankowski. Proszę powtórzyć panu naczelnikowi, że byłem i zostawiłem te truskaweczki – wyrecytował.

Pozostało 95% artykułu
Historia
Krzysztof Kowalski: Heroizm zdegradowany
Historia
Cel nadrzędny: przetrwanie narodu
Historia
Zaprzeczał zbrodniom nazistów. Prokurator skierował akt oskarżenia
Historia
Krzysztof Kowalski: Kurz igrzysk paraolimpijskich opadł. Jak w przeszłości traktowano osoby niepełnosprawne
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Historia
Kim byli pierwsi polscy partyzanci?
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska