W dwudziestoleciu międzywojennym, kiedy świeża była pamięć rozbiorów, dla znacznej części społeczeństwa Stanisław August uosabiał odpowiedzialność za narodową klęskę. Raziła uległość wobec Katarzyny, poparcie dla targowicy i abdykacja w zamian za spłatę osobistego zadłużenia. Wołczyn, gdzie król urodził się 17 stycznia 1732 r., z pewnością nie był przed wojną celem krajoznawczo-patriotycznych wycieczek.
I zapewne pozostałby zapomnianą wioszczyną, gdyby powikłane losy króla 140 lat po śmierci nie powiązały go na powrót z miejscem narodzin. Kiedy po traktacie ryskim spisywano umowy dotyczące zwrotu zagarniętych dzieł sztuki i pamiątek historycznych, o królewski sarkofag spoczywający w krypcie kościoła św. Katarzyny przy Prospekcie Newskim w Leningradzie nikt się nie upomniał. Co prawda w 1922 r. polska inspekcja w iście szpiegowskim stylu dokonała oględzin krypty, a nawet wykradła stamtąd urnę ze szczątkami Stanisława Leszczyńskiego, ale Poniatowski jeszcze przez kilkanaście lat miał spoczywać nad Newą.
Cierń rozbiorów tkwił zbyt mocno w polskich sercach, by pojawiła się myśl o oficjalnym sprowadzeniu szczątek „grabarza Rzeczypospolitej“ do kraju. Niespodziewanie jednak radziecka modernizacja wymusiła decyzję na stronie polskiej. Kościół św. Katarzyny miał się stać halą sportową. Był rok 1938. Polskie władze zadecydowały, że szczątki ostatniego króla nie zasługują na pochowanie na Wawelu i zostaną przeniesione do jego miejsca urodzenia, Wołczyna, do kościoła ufundowanego przez ojca króla.
Wieczorem 14 lipca 1938 r. sekretny pogrzeb obserwowali mieszkańcy Wołczyna, a jakiś czas potem sprawa przedostała się do prasy. Śledztwo dla wileńskiego „Słowa“ przeprowadził Józef Mackiewicz, pisząc po wizycie w Wołczynie: „A teraz ostatniego z naszych panów monarchów, ostatniego króla i wielkiego księcia, króla estetę, króla mecenasa, króla artystę, sprowadza się do tej wioski, do tych ruin nocą, w trumnie obwiązanej powrozami, cichaczem, pod osłoną tajniaków kryminalnej policji, a konserwator urzędowy… zabrania księdzu odprawiania publicznego modłów za jego duszę do Pana Boga! Co to jest?!! Dlaczego tak?!“.
W strefie nadgranicznej na Białorusi nietrudno o obywatela, który w poczuciu odpowiedzialności za bezpieczeństwo ojczyzny ma baczenie na obcych przybyszów. Parę lat temu sumienny kołchoźnik zdecydował odstawić mnie władzy. Tak trafiłem w ręce jedynych mundurowych w Wołczynie, czyli na komendę straży pożarnej. Dwaj strażacy nie wyglądali na zadowolonych: „zagraniczny dywersant“ dostał się im w sobotni wieczór, zakłócając oglądanie telewizyjnych hitów. Wezwanych funkcjonariuszy Straży Granicznej też bardziej interesowała telewizja niż ja. Areszt przedłużył się więc do rana. Miałem czas porozmawiać z Andriejem, jednym ze strażaków. W Wołczynie mieszka od urodzenia. Jak wszyscy we wsi wie, że w kościele, a raczej w byłym składzie nawozów kołchozu im. Żdanowa, spoczywała królewska trumna. – Taka ruina pośrodku wsi to raj dla dzieciaków. Samiśmy się tam bawili, Andriej sięga pamięcią do lat 70., kiedy z kościoła wyniósł się magazyn nawozów sztucznych. Najprawdopodobniej podpiłowane krokwie runęły w 1976 r. – Od tej pory kto chciał, do świątyni lazł i robił, co chciał.