Ale ten dziw przestaje być tak osobliwy, kiedy sięgniemy pamięcią do wcześniejszych bitew angielsko-francuskich: pod Crécy, Poitiers czy nieco zapomnianej batalii pod Najera. Wszędzie piękne i liczne rycerstwo słodkiej Francji dostało zdrowe trzepanie.

Wszelako dziw nad dziwy największy, że Francuzi nie wyciągnęli żadnych wniosków z wcześniejszych klęsk, jak leniwy uczeń nie odrobili lekcji. Pod Crécy i Azincourt trzepała ich ta sama ręka i z grubsza w ten sam sposób. Ręka mocno dzierżąca długi łuk... Naprawdę był czas się nauczyć. Nigdy nie kibicuję najeźdźcom, ale francuskie lenistwo wydaje mi się tak zdumiewające, że chętnie bym krzyczał za Szekspirem: „God for Harry! England and Saint George!” („Bóg z Henrykiem! Anglia i św. Jerzy!”). Tym bardziej że Henryk V jako książę Harry, wesoły następca tronu i przyjaciel grubego Jasia Falstaffa, wydawał mi się bardzo sympatyczny. Jednak Henryk V – zwycięzca spod Azincourt, wcale sympatyczny nie jest. Podczas bitwy kazał wyrżnąć rycerzy, co podówczas było całkiem nieprzyjęte, a zwłaszcza nieekonomiczne – wszak byłaby kupa kasy za wykupy. „God for Harry!

England and Saint George!” – Szekspir czyni z króla Henryka bohatera wschodzącego angielskiego nacjonalizmu. Jego poprzednik Edward III z pewnością nie zwracał się do swych rycerzy po angielsku, a bojowy okrzyk jego wojska brzmiał: „Saint Georges!”. Po francusku oczywiście. W swej historii Wysp Brytyjskich Norman Davies nazywa tego władcę Edouardem. Szekspirowskie Azincourt w „Henryku V” coś więc znaczy w angielskiej tożsamości. Dla wielkiego dramaturga to już „bitwa narodowa”. Dla nas to wspaniały obraz, który na kanwie dramatu Szekspira narodził się w wyobraźni jego wielkiego filmowego inscenizatora Lawrence’a Oliviera. Wciąż widzę wspaniałą salwę długich łuków z ekranizacji „Henryka V”, która wstrząsnęła nie tylko armią Francuzów, ale także historią kinematografii. No bo skąd wziął swe szkockie łuki Mel Gibson w „Bravehearcie”? Gdyby nie Szekspir, nie byłoby Oliviera, gdyby nie Olivier, zapewne nie byłoby Gibsona w roli Williama Wallace’a. Z nieodbitą logiką wynika z tego, że wciąż chodzimy z Szekspirem pod rękę. Również na wojnę. Szczęściem – tylko filmową.