Reklama

Mira Zimińska-Sygietyńska. Pani na Mazowszu

Choć była gwiazdą kabaretu i teatru w II RP, to w historii kultury polskiej zapisała się przede wszystkim jako współzałożycielka i wieloletnia dyrektor Państwowego Zespołu Ludowego Pieśni i Tańca Mazowsze. Mira Zimińska-Sygietyńska sama przyznawała: „Byłam tyranem”.

Publikacja: 04.06.2020 21:00

Mira Zimińska-Sygietyńska (1901–1997)

Mira Zimińska-Sygietyńska (1901–1997)

Foto: nac

Pracowała z Mazowszem niemal do ostatnich swych dni, lecz ze względu na pogarszający się stan zdrowia na kolejny występ zespołu w Stanach już nie poleciała: zmarła 26 stycznia 1997 r. Dzieło jej życia trwa jednak do dziś. Mazowsze bez przesady można określić mianem skarbu narodowego. Przez dekady dla Polonii pozbawionej kontaktu z ojczyzną wizyta na występie zespołu była niczym patriotyczny obowiązek. Ostatnio o Mazowszu przypomniał światu Paweł Pawlikowski w filmie „Zimna wojna” (2018).

Zespół nie odniósłby jednak sukcesu na arenie międzynarodowej, gdyby nie Mira Zimińska-Sygietyńska. Pomogły zarówno jej talent, determinacja i pracowitość, jak i dobre stosunki z władzami PRL-u. Czy jej „flirt z partią” wynikał z przekonania, czy może z wyrachowania? Przecież wówczas takie przedsięwzięcie wymagało przychylności władzy, ogromnych pieniędzy, pozwoleń na występy za granicą i paszportów. A ona dla Mazowsza gotowa była na wiele poświęceń i kompromisów. Oczekiwała od członków zespołu pełnego zaangażowania, ale sama siebie też nie oszczędzała. Nie chciała słyszeć o przejściu na emeryturę – jak wyliczono, miała 2430 dni niewykorzystanego urlopu. Wielokrotnie ją nagradzano, i to zarówno w czasach PRL-u, jak i już w III RP. Krzyż Wielki Orderu Odrodzenia Polski otrzymała w 1994 r. „za wybitne zasługi dla kultury polskiej, ze szczególnym uwzględnieniem osiągnięć w pracy artystycznej z Zespołem Pieśni i Tańca Mazowsze”, dwa lata później – Order Orła Białego, a Polskie Radio przyznało jej honorowy tytuł „Kobiety Stulecia”. Życie Miry Zimińskiej-Sygietyńskiej było barwne i burzliwe niczym cały wiek XX.

Dziewczyna z prowincji

Jak to z przedwojennymi gwiazdami bywało, data urodzenia Miry Zimińskiej-Sygietyńskiej budzi pewne wątpliwości. Oficjalnie podawany jest 21 lutego 1901 r., ale nawet ona sama wspominała po latach, że był to rok 1895. W wojennej zawierusze często ginęły dokumenty i akty urodzenia, dlatego zwłaszcza aktorki chętnie się „odmładzały”. Pewne jest, że przyszła „Pani na Mazowszu” – jak ją bez ironii nazywano – urodziła się w Płocku jako Marianna Magdalena Burzyńska. Jej życie od początku toczyło się na scenie: ojciec w miejskim teatrze był pracownikiem technicznym, a mama – bileterką i bufetową. Choć to mało artystyczne korzenie, to Mania szybko związała się z teatrem.

We wspomnieniach zatytułowanych „Nie żyłam samotnie” (1985 r.; kolejne to „Druga miłość mego życia”, 1990 r.) tak opisuje swoje „oseskowe” występy: „Urodziłam się w teatrze... artystką zostałam też niemal od początku. Rodzice moi pracowali w teatrze w Płocku. Przynosili mnie w poduszce do teatru... Ledwie wyskoczyłam z pieluch, już miałam debiut sceniczny. W jakiejś sztuce ukraińskiej potrzebne było małe dziecko i mama mnie »wypożyczyła«. Miałam w sztuce płakać z głodu, ale mnie się płakać nie chciało... wymyślili przebiegle... – po prostu szczypali za przeproszeniem w pupę”. Już jako kilkulatka sama chętnie wychodziła na scenę płockiego teatru: grała Stasię w „Ich czworo” Gabrieli Zapolskiej, dostała też rólkę w sztuce „W małym domku” Tadeusza Rittnera, później zaś epizody w „Dziadach” Mickiewicza i „Weselu” Wyspiańskiego.

W wieku nastoletnim postanowiła rozwijać swoje umiejętności. „Od początku byłam też zachłanna i nieskromna – pisała o sobie we wspomnieniach. – Chciałam być aktorką dobrą i wszechstronną, która doskonale wszystko umie: tańczy i śpiewa, gra komedie i tragedie. Dlatego zgodnie z porzekadłem: czym skorupka... zaczęłam sposobić się wcześnie. Czyż można było myśleć o poważnej karierze artystycznej z takim imieniem jak moje: Mania? To było takie pospolite imię. (…) Przeczytałam jakąś książkę, w której jedną z bohaterek była księżniczka Mira... I wkrótce całe nowe towarzystwo znało mnie wyłącznie jako Mirę”.

Reklama
Reklama

W Płocku oprócz teatru było jeszcze jedno wyjątkowe miejsce – bazylika katedralna Wniebowzięcia NMP, najcenniejszy zabytek miasta, położony na wznoszącym się 60 m nad Wisłą Wzgórzu Tumskim, miejsce wiecznego spoczynku władców Polski – Władysława Hermana i Bolesława Krzywoustego. Bazylika, przez stulecia przebudowywana i odnawiana, na początku XX w. przechodziła kolejną renowację według projektu architekta Stefana Szyllera, który przywrócił katedrze XVI-wieczny charakter, a w latach 1904–1916 powstała katedralna polichromia autorstwa Władysława Drapiewskiego. O tamtych wydarzeniach wspominała także pani Mira: „Lubiłam strasznie katedrę. Miałam w niej swoje miejsce przy grobie króla Krzywoustego z białym orłem. Tam zawsze się modliłam. Chodziłam do katedry patrzeć, jak malują. Jeden z malarzy powiedział: »Mała, stań«. Stanęłam, a on wymalował mnie jako aniołka. Aniołkiem to ja nigdy nie byłam, ale na ścianie w katedrze, w moim Płocku, zostałam tak uwieczniona” (cyt. jak wyżej). Do katedry Mira przychodziła jednak nie tylko się modlić – śpiewała w tamtejszym chórze. Tak poznała swojego pierwszego męża.

Pani Zimińska

Jan Grzegorz Zimiński był synem płockiego organmistrza i… nauczycielem śpiewu Miry. Prowadził także orkiestrę w miejskim teatrze. Spodobał się zwłaszcza matce dziewczyny i wkrótce Mirę wydano za mąż (według oficjalnej daty urodzenia – w wieku 16 lat). Małżeństwo od początku nie należało do udanych, a gdy Zimiński otrzymał posadę kapelmistrza teatru w Radomiu, stało się fikcją (oficjalny rozwód wzięli dopiero w 1953 r.). Co prawda Mira wyjechała wraz z mężem do Radomia, ale na tamtejszej scenie wypatrzył ją Tadeusz Sobocki – jeden ze współzałożycieli warszawskiego teatru Qui Pro Quo, działającego od 1919 r. przy ulicy Senatorskiej – i zaproponował dziewczynie z prowincji angaż (początkowo w Mirażu, w zastępstwie przeziębionej Hanki Ordonówny).

Na scenie w stolicy Mira oficjalnie zadebiutowała pod koniec sierpnia 1920 r. w rewii „W godzinie cudu”, bezpośrednio odnoszącej się do zwycięskiej bitwy w wojnie polsko-bolszewickiej (premiera odbyła się niespełna dwa tygodnie po Cudzie nad Wisłą!). Początki warszawskiej kariery nie były łatwe dla Miry: „Ciągnęło mnie do prawdziwego teatru. Kłopoty miałam z dykcją. Starałam się bardzo. Cała ta moja pełna wyrzeczeń uporczywa praca nad tzw. warsztatem dała jednak w końcu rezultaty. (…) W Qui Pro Quo pracować nie było łatwo. Tańczyło się właściwie w każdym spektaklu. Grało się również w poniedziałki, nie było soboty wolnej, a ponadto co dzień dwa spektakle”(cyt. jw.).

W legendarnym warszawskim kabarecie były wtedy dwie gwiazdy: Hanka Ordonówna i Zula Pogorzelska – Mira obie podziwiała, ale przyjaźniła się tylko z Pogorzelską. Z Ordonką rywalizowała, czasem na scenie ją parodiowała. Miała zresztą do tego predyspozycje – z łatwością zmieniała barwę głosu, naśladowała ruchy i mimikę parodiowanej postaci, robiła to zresztą tak zabawnie, że zyskała sobie miano „Chaplina w spódnicy”. W tym czasie uczuciowo związała się z Marianem Hemarem – wybitnym tekściarzem. Często w pisanych specjalnie dla niej przez Hemara piosenkach parodiowała panie z warszawskich elit. A mimo to stolica ją zaakceptowała. Być może pomogły pochlebne recenzje Tadeusza Boya-Żeleńskiego i Antoniego Słonimskiego?

Pod koniec lat 20. Zimińskiej nie wystarczały już występy w kabaretach i teatrzykach literackich. W 1929 r. w warszawskim Teatrze Polskim zagrała w „Artystach” Arthura Hopkinsa i George’a M. Wattersa – w adaptacji Mariana Hemara i reżyserii Karola Borowskiego (to był sukces – sztukę wystawiono 105 razy!). W czerwcu 1931 r. na scenie Teatru Małego zachwyciła Słonimskiego rolą w „Pierwszej pani Frazer” Johna Ervine’a. W recenzji spektaklu napisał: „Zimińska w roli lwicy salonowej pokazała prawdziwy pazur komediowy. Mamy nadzieję częściej teraz widywać tę utalentowaną aktorkę”.

Kolejne występy Zimińskiej były równie udane i chwalone – zarówno w tytułowej roli „Panny Maliczewskiej” w Teatrze Ateneum (1932), jak i Juliasiewiczowej w „Moralności pani Dulskiej” na scenie Teatru Aktora (1934). Kolejny sukces przyszedł wraz z kreacją w komedii Victoriena Sardou reżyserowanej przez Karola Bendę na deskach Ateneum: „Jedynym poważnym i wystarczającym zresztą usprawiedliwieniem wznowienia »Madame Sans-Gene« było oddanie roli głównej Mirze Zimińskiej. Świetna ta artystka to spec od humoru (…). Publiczność co drugie jej słowo nagradza oklaskami i warto znieść dla niej wszystkie bóle porodowe i cierpienie trzech aktów” – pisał wytrawny i wymagający krytyk Antoni Słonimski.

Reklama
Reklama

Szalone lata 30.

„Wpadłam w objęcia cyganerii. Od tego dnia zaczęło się codzienne życie artystki, rozpusta w oparach alkoholu, wywiady, szaleństwa, szalbierstwa, szynele, szynszyle, beszamele, szatobriandy, szafiry, szantaże szatynów, szympansy…” – napisze o początkach swojej kariery teatralnej.

Jeszcze w 1929 r. zjawiła się w słynnej Firmie Portretowej Witkacego. W „Nie żyłam samotnie” artystka tak o tym opowiadała: „Przyznam się do jeszcze jednego grzechu. Poznałam kiedyś Witkiewicza juniora. (…) poprosił mnie, żebym mu pozowała. Poszłam do niego, a on mówi: »A pokażesz piersi, to cię namaluję«. Pokazałam i usłyszałam coś przyjemnego, nawet bardzo. Ale portret namalował całkiem nieładny, tak wykrzywiony, i coś tam napisał, jakieś numerki. A potem jeszcze dwa portrety. Ukradli mi je zaraz po wojnie. Witkacy był uroczy, ale taki jakiś troszeczkę dziwny. I tyle tego grzechu”. Trudno dziś rozstrzygnąć, czy rzeczywiście Witkacy namalował akt Miry, ale nic tak nie podgrzewa atmosfery wokół gwiazdy jak choćby mały skandalik. Zimińska na pewno była kobietą przebojową i wyzwoloną. W latach 30. związała się z Tadeuszem Sygietyńskim – choć oficjalnie ślub wzięli dopiero w 1954 r.

Przed wojną jej pasją były samochody – jako pierwsza Polka brała udział w rajdach. Najpierw jeździła po Warszawie małym renault, potem mercedesem, ale najsłynniejsze w stolicy było jej czerwone bugatti. W ogóle należała do osób ceniących aktywność. Jak wspominała, jeździła konno, na rowerze, na łyżwach i nartach, grała w tenisa. Lubiła też otaczać się cennymi przedmiotami, miała naturę kolekcjonerki. Oddajmy głos artystce: „Gromadziłam stare czasopisma, książki, nuty. Namiętnie zbierałam stylowe rzeczy: najbardziej oryginalne pozytywki, wachlarze. Zgromadziłam 40 najpiękniejszych pozytywek na świecie. Najpiękniejsze z nich zrabował z mojego mieszkania na Polnej jakiś gestapowiec w czasie, kiedy siedziałam na Pawiaku” – to stało się w czasie wojny, ale o tym za chwilę.

X Muza szybko dostrzegła talent Miry. Grała epizody jeszcze w czasach kina niemego (np. „O czym się nie mówi”, „Iwonka”), ale to role z lat 30. zapewniły jej popularność i uznanie widzów. Były to co prawda role drugoplanowe, ale też sama Mira nie traktowała poważnie sztuki filmowej – jej miłością był teatr, marzyła o wielkich rolach dramatycznych. Cóż z tego, skoro najlepiej wypadała w komediach? W takich też filmach ją zatrudniano – przed wojną zagrała m.in. w „Każdemu wolno kochać” (1933), „Manewrach miłosnych” (1935), „Papa się żeni” i „Ada! To nie wypada!” (oba z 1936 r.). Gdy obejrzała te filmy po latach, napisała: „I to mam być ja cała? Taka mam pozostać? Smutne”.

Przed wybuchem wojny głównie grała na scenach kabaretów literackich – w Małym Qui Pro Quo i Ali Babie, gdzie wystąpiła w trzech programach, w tym w satyrycznej rewii „Pakty i fakty” wystawionej… 2 września 1939 r.

Pawiak, jawne teatry i powstanie

Wybuch II wojny światowej zastał Mirę Zimińską w… zakładzie fryzjerskim mieszczącym się w hotelu Bristol. Układano jej loki, gdy na Warszawę spadły pierwsze bomby. Po przegranej przez Polaków kampanii wrześniowej nastał czas niemieckiej okupacji. Artystka w „Nie żyłam samotnie” napisała: „Zaczęły się dni szare, pełne trosk o prozaiczne sprawy bytowe, o przetrwanie. Któregoś dnia przebywałam w Karolinie – w którym przed wojną było sanatorium, jedno z droższych – przyjechało gestapo. Zaaresztowali nas. Zabrali mnie, tak jak stałam, w kolorowej piżamie. Zabrali na Pawiak. Wsadzili mnie do separatki. Siedziałam w niej kilka dni. Było mi tam najsmutniej, bo byłam zupełnie sama. Poczułam się lepiej, kiedy ktoś wrzucił maleńką karteczkę: »Witamy Cię, kochana artystko«. Dostałam gryps od Tadeusza [Sygietyńskiego – przyp. AN]: »Mira, jeżeli zagrasz w Ulu razem z Węgrzynem, będziesz zwolniona«. Odpisałam: »Nie zgadzam się«. Straszne było to moje wyjście z Pawiaka. Nikt na mnie nie czekał, bo nie wiedzieli, czy mnie faktycznie wypuszczą. Nie wiedziałam, gdzie iść. Moje mieszkanie było opieczętowane. Poszłam do matki Tadeusza”.

Reklama
Reklama

A jednak występowała w Złotym Ulu przy Nowym Świecie 19, tzw. jawnym teatrze – jednym z pozostających pod nadzorem niemieckiego Wydziału Propagandy Dystryktu Warszawskiego – to była cena za uwolnienie. Zresztą w wyrwanie jej z Pawiaka zaangażowany był nie tylko Sygietyński. Mira wolność zawdzięczała wstawiennictwu Adolfa Dymszy, z którym przyjaźniła się od czasów Qui Pro Quo (o nieoczywistej postawie Dodka w czasie okupacji pisałam w tekście „Adolf Dymsza. Kolaborant czy bohater?”; „Rzeczpospolita: Rzecz o Historii”, 21 lutego 2019 r.). Tu koniecznie trzeba zaznaczyć, że aktorka w czasie okupacji należała do Armii Krajowej, wzięła czynny udział w powstaniu warszawskim: swoim śpiewem niosła pocieszenie rannym powstańcom, występowała w Teatrze Frontowym AK, za co została uhonorowana Krzyżem Armii Krajowej, a w 1988 r. – Warszawskim Krzyżem Powstańczym. Tak wspominała ten czas: „Przygotowałam sobie specjalnie kilka piosenek. Jedna była o Warszawie, druga nazywała się »Moja ojczyzna«. Śpiewałam w wielu miejscach, w różnych bardzo warunkach”. Po kapitulacji powstania została skierowana do obozu przejściowego w Pruszkowie, skąd wraz z Tadeuszem Sygietyńskim trafiła do Tarczyna. Do stolicy wrócili jeszcze przed zakończeniem wojny, tuż po zajęciu miasta przez Sowietów.

Mazowsze: miłość i pasja

Po wojnie pozytywnie przeszła weryfikację komisji ZASP, odniosła także wielki sceniczny sukces rolą Kamilli w „Żołnierzu królowej Madagaskaru” w reżyserii Janusza Warneckiego, widowisku wystawionym w Teatrze Muzycznym Domu Wojska Polskiego. Okazało się jednak, że było to jej pożegnanie z karierą aktorki. Rozpoczął się zupełnie nowy rozdział w jej artystycznym życiu. Jak do tego doszło?

W „Nie żyłam samotnie” wspominała: „Tadzio [Sygietyński] kiedyś, kiedy było tak beznadziejnie smutno, powiedział: »Słuchaj, jeśli przeżyjemy, to daj mi słowo, że pojedziemy na wieś i te piosenki…«. Bo on ciągle myślał o tych ludowych piosenkach. Połowę tych piosenek, które uchodzą za ludowe, on skomponował. Kiedy więc Tadeusz podczas powstania powiedział: »Daj mi słowo«, odpowiedziałam: »No dobrze, jeśli przeżyjemy, to pojedziemy na wieś i trochę ci pomogę! Ale najpierw przeżyjmy«”. Przeżyli i w 1948 r. powstało Mazowsze. Mira miała tylko trochę pomóc Sygietyńskiemu i wrócić na scenę, ale kochała zarówno jego, jak i zespół, który stworzył.

Sygietyński jeździł po wsiach, tamtejszych szkołach i chórkach kościelnych i wyszukiwał „Janków Muzykantów”. W Boże Narodzenie 1948 r. do Karolina zjechało 30 wybrańców. To oni stanowili trzon pierwszego zespołu. Od władz trzeba było zdobyć pomoc finansową, zadbać o wyżywienie – tym zajmowała się głównie Mira, Sygietyński skupiał się na muzycznym szkoleniu młodzieży, choć czasem się wymieniali, Mira więc nabrała kierowniczo-dydaktycznego doświadczenia. „Nasz pierwszy publiczny występ odbył się 6 listopada 1950 r. w Teatrze Polskim w Warszawie i stanowił fragment artystycznej części akademii z okazji 33. rocznicy rewolucji październikowej. Dla mnie pierwszy występ Mazowsza był większym przeżyciem niż wszystkie moje premiery w różnych kabaretach i teatrach” – napisała we wspomnieniach.

5 stycznia 1954 r. Mira i Tadeusz Sygietyński wzięli ślub, nie cieszyli się jednak długo swym małżeństwem. Już w następnym roku, 19 maja, kompozytor i twórca Mazowsza zmarł. Mira Zimińska-Sygietyńska przejęła wówczas kierownictwo w zespole, a od 1957 r. była jego dyrektorem.

Reklama
Reklama

Na początku nie było jej lekko: „Zaczął się w moim życiu nowy okres. Bez Tadeusza, ale z ciężarem jego obowiązków, ciężarem jego odpowiedzialności. (…) Przyrzekłam sobie, że spróbuję zrealizować to, co Tadeusz zapoczątkował. Dzień i noc, dzień i noc – praca. Mazowsze nie może zawieść, nie może dać powodu do uciechy tym wszystkim, którzy wieszczą zespołowi przedwczesny uwiąd. Przez cały dzień – próby, przygotowania. Kostiumy, tańce, piosenki, tańce, kostiumy, telefony, dziesiątki drobnych dokuczliwych spraw”. Warto jednak było tak ciężko pracować. Leon Schiller tak ocenił występy Mazowsza: „Nareszcie ujrzeliśmy polski taniec ludowy nie w surowej prymitywnej postaci, lecz w szlachetnej stylizacji, uwypuklającej istotne cechy polskiego tańca i pieśni ludowej: ich dziarskość, humor, zadumę i poetycki czar, którymi tchną mazurki Chopina i ballady Mickiewicza”.

Zespół odniósł międzynarodowy sukces, ale był on okupiony nie tylko ciężką pracą. Mira Zimińska-Sygietyńska sama mówiła o sobie, że była surowym tyranem. W „Nie żyłam samotnie” tłumaczyła się: „Moja surowość była jednak koniecznym warunkiem utrzymania zespołu przez te wszystkie lata na przyzwoitym poziomie repertuarowym i wykonawczym”. Wiedziała też, że warto wcześnie kształcić przyszłe kadry do Mazowsza. W 1978 r. zaangażowała się więc w stworzenie Dziecięcego Zespołu Pieśni i Tańca Varsovia przy Domu Kultury „Za Żelazną Bramą” (na pomysł wpadła jego dyrektorka Grażyna Olewska-Wehrla). Nazywany jest Małym Mazowszem i istnieje do dziś.

Z Mazowszem Mira Zimińska-Sygietyńska zjeździła cały świat. Zespół koncertował na wszystkich kontynentach, w kilkudziesięciu krajach dał blisko 3 tys. występów, które obejrzało na żywo ponad 15 mln widzów. Kolejne pokolenia wstępują do elitarnego zespołu – to największy sukces Miry Zimińskiej-Sygietyńskiej.

Historia
W Kijowie upamiętniono Jerzego Giedroycia
Historia
Pamiątki Pierwszego Narodu wracają do Kanady. Papież Leon XIV zakończył podróż Franciszka
Historia
Wielkie Muzeum Egipskie otwarte dla zwiedzających. Po 20 latach budowy
Historia
Kongres Przyszłości Narodowej
Materiał Promocyjny
Startupy poszukiwane — dołącz do Platform startowych w Polsce Wschodniej i zyskaj nowe możliwości!
Historia
Prawdziwa historia agentki Krystyny Skarbek. Nie była polską agentką
Materiał Promocyjny
Jak rozwiązać problem rosnącej góry ubrań
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama