Pracowała z Mazowszem niemal do ostatnich swych dni, lecz ze względu na pogarszający się stan zdrowia na kolejny występ zespołu w Stanach już nie poleciała: zmarła 26 stycznia 1997 r. Dzieło jej życia trwa jednak do dziś. Mazowsze bez przesady można określić mianem skarbu narodowego. Przez dekady dla Polonii pozbawionej kontaktu z ojczyzną wizyta na występie zespołu była niczym patriotyczny obowiązek. Ostatnio o Mazowszu przypomniał światu Paweł Pawlikowski w filmie „Zimna wojna” (2018).
Zespół nie odniósłby jednak sukcesu na arenie międzynarodowej, gdyby nie Mira Zimińska-Sygietyńska. Pomogły zarówno jej talent, determinacja i pracowitość, jak i dobre stosunki z władzami PRL-u. Czy jej „flirt z partią” wynikał z przekonania, czy może z wyrachowania? Przecież wówczas takie przedsięwzięcie wymagało przychylności władzy, ogromnych pieniędzy, pozwoleń na występy za granicą i paszportów. A ona dla Mazowsza gotowa była na wiele poświęceń i kompromisów. Oczekiwała od członków zespołu pełnego zaangażowania, ale sama siebie też nie oszczędzała. Nie chciała słyszeć o przejściu na emeryturę – jak wyliczono, miała 2430 dni niewykorzystanego urlopu. Wielokrotnie ją nagradzano, i to zarówno w czasach PRL-u, jak i już w III RP. Krzyż Wielki Orderu Odrodzenia Polski otrzymała w 1994 r. „za wybitne zasługi dla kultury polskiej, ze szczególnym uwzględnieniem osiągnięć w pracy artystycznej z Zespołem Pieśni i Tańca Mazowsze”, dwa lata później – Order Orła Białego, a Polskie Radio przyznało jej honorowy tytuł „Kobiety Stulecia”. Życie Miry Zimińskiej-Sygietyńskiej było barwne i burzliwe niczym cały wiek XX.
Dziewczyna z prowincji
Jak to z przedwojennymi gwiazdami bywało, data urodzenia Miry Zimińskiej-Sygietyńskiej budzi pewne wątpliwości. Oficjalnie podawany jest 21 lutego 1901 r., ale nawet ona sama wspominała po latach, że był to rok 1895. W wojennej zawierusze często ginęły dokumenty i akty urodzenia, dlatego zwłaszcza aktorki chętnie się „odmładzały”. Pewne jest, że przyszła „Pani na Mazowszu” – jak ją bez ironii nazywano – urodziła się w Płocku jako Marianna Magdalena Burzyńska. Jej życie od początku toczyło się na scenie: ojciec w miejskim teatrze był pracownikiem technicznym, a mama – bileterką i bufetową. Choć to mało artystyczne korzenie, to Mania szybko związała się z teatrem.
We wspomnieniach zatytułowanych „Nie żyłam samotnie” (1985 r.; kolejne to „Druga miłość mego życia”, 1990 r.) tak opisuje swoje „oseskowe” występy: „Urodziłam się w teatrze... artystką zostałam też niemal od początku. Rodzice moi pracowali w teatrze w Płocku. Przynosili mnie w poduszce do teatru... Ledwie wyskoczyłam z pieluch, już miałam debiut sceniczny. W jakiejś sztuce ukraińskiej potrzebne było małe dziecko i mama mnie »wypożyczyła«. Miałam w sztuce płakać z głodu, ale mnie się płakać nie chciało... wymyślili przebiegle... – po prostu szczypali za przeproszeniem w pupę”. Już jako kilkulatka sama chętnie wychodziła na scenę płockiego teatru: grała Stasię w „Ich czworo” Gabrieli Zapolskiej, dostała też rólkę w sztuce „W małym domku” Tadeusza Rittnera, później zaś epizody w „Dziadach” Mickiewicza i „Weselu” Wyspiańskiego.
W wieku nastoletnim postanowiła rozwijać swoje umiejętności. „Od początku byłam też zachłanna i nieskromna – pisała o sobie we wspomnieniach. – Chciałam być aktorką dobrą i wszechstronną, która doskonale wszystko umie: tańczy i śpiewa, gra komedie i tragedie. Dlatego zgodnie z porzekadłem: czym skorupka... zaczęłam sposobić się wcześnie. Czyż można było myśleć o poważnej karierze artystycznej z takim imieniem jak moje: Mania? To było takie pospolite imię. (…) Przeczytałam jakąś książkę, w której jedną z bohaterek była księżniczka Mira... I wkrótce całe nowe towarzystwo znało mnie wyłącznie jako Mirę”.