W piątkowy poranek 12 lutego 1982 r. o godzinie 7.30 z warszawskiego Okęcia startuje samolot LOT An-24, popularny „antek", z 25 pasażerami na pokładzie. Portem docelowym rejsu nr 747 jest Wrocław, ale w pewnym momencie kontrolerzy z Warszawy spostrzegają, że samolot mocno zbacza na zachód. Nie muszą się zresztą zbytnio wysilać, ponieważ niebo nad Polską jest niemal puste – po wprowadzeniu dwa miesiące wcześniej stanu wojennego ruch lotniczy niemal zamarł. Kiedy kontrolerzy pytają kapitana Czesława Kudłka o przyczynę zmiany trasy przelotu, ten informuje ich, że w samolocie jest uzbrojony porywacz, który żąda, aby lądować w Berlinie Zachodnim, na lotnisku Tempelhof.
Samolot rzeczywiście został porwany, leci w stronę Berlina, ale porywaczem jest... sam kpt. Kudłek, który postanowił uciec z pogrążonej w chaosie stanu wojennego Polski. Na pokładzie „antka" jest także jego żona z dwójką małych dzieci. Niedługo po starcie Kudłek o swojej decyzji informuje drugiego pilota Andrzeja Śmielkiewicza. Ten początkowo sądzi, że kapitan żartuje, ale gdy zauważa, że kolega ma minę poważną jak nigdy dotąd, sztywnieje i milknie na dobrych kilkanaście minut, rozważając wszystkie za i przeciw. – To ostatnia chwila, aby zmienić kierunek lotu – odzywa się w końcu cicho, a Kudłek, nie namyślając się długo, pociąga za wolant – samolot płynnie, ale odczuwalnie skręca. To właśnie ten manewr zauważają kontrolerzy. Wywołuje on również konsternację wśród części pasażerów, a przede wszystkim wzbudza niepokój u dwóch milicjantów i dwóch „smutnych panów" siedzących w ostatnim rzędzie. To przede wszystkim właśnie do nich są skierowane słowa kpt. Kudłka, które po chwili rozlegają się w głośnikach: – Szanowni państwo. Zostałem właśnie poinformowany, że na lotnisku we Wrocławiu nie możemy wylądować z powodu odbywających się tam manewrów wojskowych. Kierujemy się na lotnisko w Szczecinie. Za wszelkie niedogodności przepraszamy. Rozlega się szum nieprzychylnych komentarzy, który jednak szybko cichnie – przecież to komunistyczna Polska, do tego stan wojenny, w tym kraju wszystko jest możliwe. Samolot jest coraz bliżej granicy. Kudłek prosi kontrolerów o załatwienie zgody na przelot przez terytorium NRD. Szybko przychodzi odmowa. Mimo to po kilkunastu minutach „antek" przelatuje nad graniczną Odrą. Po chwili wstrząsa nim silna turbulencja połączona z głośnym hukiem. Pasażerowie przez okno widzą trzy wojskowe migi w barwach enerdowskich i radzieckich, które wykonują dziwne manewry w pobliżu samolotu. Esbecy nie mają już wątpliwości – tutaj dzieje się coś złego. Zrywają się z miejsc i ruszają w stronę kabiny pilotów.
Wcześniej wślizguje się do niej jeden z pasażerów. To Andrzej Baruk, znajomy kapitana, który jest wtajemniczony w akcję uprowadzenia samolotu. Baruków i Kudłków połączyła nieciekawa perspektywa zarobkowo-mieszkaniowa. Rodzina pilota już kilka miesięcy wcześniej postanawia wyjechać do znajomych mieszkających w Niemczech. Kupują bilety z pechową datą – 13 grudnia 1981 r. W dniu wprowadzenia stanu wojennego z Polski nie odlatuje żaden samolot. Na domiar złego w zmilitaryzowanym LOT zapowiedziano weryfikację pilotów i zastępowanie cywilów wojskowymi. W najgorszej sytuacji są ci, którzy nie mają stałego meldunku w Warszawie. Kudłek nie ma. W jego głowie zaczyna więc kiełkować pomysł porwania samolotu. 17 stycznia 1982 r. LOT wznawia komunikację na liniach krajowych, niedługo potem Kudłek dowiaduje się, że 12 lutego pokieruje lotem nr 747.
Esbecy szybko docierają do drzwi kabiny pilotów. Zaczynają za nie szarpać, jednocześnie waląc pięściami. Bezskutecznie. Drzwi są zamknięte na dwa zamki, a dodatkowo blokuje je Andrzej Baruk. Tymczasem piloci myśliwców towarzyszących maszynie LOT zbliżającej się do Berlina wyraźnie sygnalizują Kudłkowi, że musi wylądować na wschodnioberlińskim lotnisku Schoenefeld. Kudłek kilkukrotnie informuje ich, że ma na pokładzie porywacza. Na pilotach z NRD i ZSRR, a w zasadzie na ich dowódcach, nie robi to większego wrażenia. Sytuacja staje się naprawdę niebezpieczna. Kapitan polskiego samolotu zdaje sobie sprawę, że wojskowe maszyny nie muszą nawet wystrzelić pocisku, aby ich strącić, wystarczy, że z odpowiednią prędkością i wystarczająco blisko zanurkują przed cywilną maszyną, by ta straciła siłę nośną. – Daj im znać, że lądujemy na Schoenefeld – mówi Kudłek do drugiego pilota. – I rozpocznij zniżanie. Samolot LOT wysuwa podwozie, jest coraz niżej nad pasem startowym wschodnioberlińskiego lotniska, za chwilę przyziemi. Piloci migów, uspokojeni manewrem, odlatują z hukiem odrzutowych silników do bazy. Wtedy Kudłek gwałtownie podrywa „antka", samolot przelatuje obok wieży kontroli lotów, po chwili „przeskakuje" nad murem berlińskim, jeszcze tylko kilka kilometrów i widać upragniony Tempelhof. Udało się.
Proces Rudolfa Olmy, który 26 sierpnia 1970 r. próbował porwać samolot An-24 lecący z Katowic do Warszawy