Reklama

Na samym dnie

Przez długie lata nazwa „Kursk" była dla Rosjan symbolem zwycięskiej chwały – do dziś teren, na którym rozegrała się jedna z największych bitew drugiej wojny, pokryty jest siecią „żywych muzeów", jakkolwiek zdaje się, że czołg należy do materii nieożywionej.

Publikacja: 26.11.2011 00:01

W istocie czołgów było tam niemało, i to po obu stronach. Tę grozę trudno sobie wyobrazić: pod powiekami rodzi się makabryczny obraz zasmolonej blachy i ludzi roztapiających się w jęzorach płomieni.

Diabelska to była sprawa. Obie strony poniosły wielkie straty. Tyle że rozpędzony za Uralem przemysł sowiecki ze zdumiewającą łatwością je odrobił. Hasło „Kursk" kojarzyć się więc może z sowiecką sprawnością inżynieryjno-organizacyjną, z jej antyhumanistycznym, sklerotycznym dziś, mitem „św. Technologii". Później kosmicznej, bo przecież – ku przerażeniu jankesów – był sputnik i takie tam ustrojstwa. „Biełka, Striełka, sabaka, pies, rakieta na Księżyc gotowa jest!" – śpiewaliśm na podwórku. Dobrze żarło, ale zdechło: na Księżyc polecieli Amerykanie.

Wszelako bolszewicka wiara w „św. Technologię" trwała, a jedną z jej późnych i kunsztownych manifestacji był supertechnologiczny okręt podwodny imieniem „Kursk", co zresztą zakrawa na paradoks, albowiem bitwa pod Kurskiem była lądowa.

To tak jakby polski okręt nazwać „Kłuszynem". A później wiemy – supersubmaryna się utopiła. Mieliśmy okropną tragedię marynarzy i morze łez ich nieszczęsnych rodzin, które rosyjska władza olała w swoim stylu.

Dla państwa stylizującego się na imperium była to niesamowita katastrofa. W dzisiejszej bowiem strategii okręt podwodny jest urządzeniem absolutnie kluczowym.

Załóżmy, że terytorium i siła uderzeniowa wojującego mocarstwa zostają porażone zmasowanym atakiem wrogich atomówek. Ale pod powierzchnią wód zostaje pokonanym kilka okrętów o niszczącym potencjale „Kurska", które odpalają na wraże miasta swoje atomówki. I już nie ma zwycięzcy – jest tylko „The Day After". Tym makabrycznym remisem Rosjanie (i nie tylko oni) szantażowali cały świat: mieli wielki młotek w ręku.

Tragedia „Kurska" tego młotka im nie odebrała, ale też trochę się zachwiał, trochę utracili pewności siebie. To jedyny plus tej strasznej historii.

Reklama
Reklama

Jarosław Krawczyk, redaktor naczelny „Mówią wieki"

W istocie czołgów było tam niemało, i to po obu stronach. Tę grozę trudno sobie wyobrazić: pod powiekami rodzi się makabryczny obraz zasmolonej blachy i ludzi roztapiających się w jęzorach płomieni.

Diabelska to była sprawa. Obie strony poniosły wielkie straty. Tyle że rozpędzony za Uralem przemysł sowiecki ze zdumiewającą łatwością je odrobił. Hasło „Kursk" kojarzyć się więc może z sowiecką sprawnością inżynieryjno-organizacyjną, z jej antyhumanistycznym, sklerotycznym dziś, mitem „św. Technologii". Później kosmicznej, bo przecież – ku przerażeniu jankesów – był sputnik i takie tam ustrojstwa. „Biełka, Striełka, sabaka, pies, rakieta na Księżyc gotowa jest!" – śpiewaliśm na podwórku. Dobrze żarło, ale zdechło: na Księżyc polecieli Amerykanie.

Wszelako bolszewicka wiara w „św. Technologię" trwała, a jedną z jej późnych i kunsztownych manifestacji był supertechnologiczny okręt podwodny imieniem „Kursk", co zresztą zakrawa na paradoks, albowiem bitwa pod Kurskiem była lądowa.

Reklama
Historia
Wielkie Muzeum Egipskie otwarte dla zwiedzających. Po 20 latach budowy
Historia
Kongres Przyszłości Narodowej
Historia
Prawdziwa historia agentki Krystyny Skarbek. Nie była polską agentką
Historia
Niezależne Zrzeszenie Studentów świętuje 45. rocznicę powstania
Materiał Promocyjny
Urząd Patentowy teraz bardziej internetowy
Historia
Którędy Niemcy prowadzili Żydów na śmierć w Treblince
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama