Skandal wybuchł pod koniec października. Do Muzeum Powstania Warszawskiego wpłynął wtedy list od krewnego Reinera Stahela. Żądał on usunięcia z poświęconej powstaniu berlińskiej ekspozycji muzeum podpisu pod zdjęciem mówiącego, że generał był zbrodniarzem wojennym.
Krewny generała argumentował, że takie określenie nie jest uprawnione, gdyż Reiner Stahel nie został uznany prawomocnym wyrokiem sądu za winnego dopuszczenia się zbrodni wojennych. Jeszcze w czasie drugiej wojny światowej trafił bowiem do radzieckich łagrów, w których zginął w latach 50. W trakcie odsiadki najprawdopodobniej nie był osądzony.
Muzeum dostało ultimatum – albo usunie określenie „zbrodniarz wojenny", albo sprawa trafi do sądu. Kierownictwo placówki nie zamierzało zmienić napisu. Jednocześnie poszukiwało dokumentów świadczących o zbrodniczej działalności gen. Stahela w Warszawie w sierpniu 1944 r.
O jednym istotnym fakcie placówka nie miała informacji. W tym samym czasie, w którym MPW otrzymało list od krewnego Stahela, Marcin Gołębiewicz, naczelnik warszawskiego oddziału Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, prawomocnie umorzył śledztwo w sprawie mordu w warszawskim więzieniu przy ulicy Rakowieckiej. 2 sierpnia 1944 r. żołnierze SS wymordowali w brutalny sposób ponad pół tysiąca więzionych tam Polaków.
– W trakcie śledztwa ustaliłem ponad wszelką wątpliwość, że to gen. Stahel wydał dzień wcześniej rozkaz zamordowania 794 osadzonych – mówi prok. Gołębiewicz.