Spór o wyzwolenie Warszawy

77 lat temu oddziały 1. Frontu Białoruskiego wkroczyły do Warszawy. Wraz z Armią Czerwoną do zburzonej stolicy weszli także żołnierze 1. Armii Wojska Polskiego. Niektórzy nazywają to wydarzenie wyzwoleniem stolicy, inni początkiem kolejnej okupacji. Kto w tym sporze ma rację?

Publikacja: 10.02.2022 21:00

Polski żołnierz trzyma biało-czerwoną flagę. Obok niego stoją dwaj żołnierze sowieccy 1. Frontu Biał

Polski żołnierz trzyma biało-czerwoną flagę. Obok niego stoją dwaj żołnierze sowieccy 1. Frontu Białoruskiego Armii Czerwonej. Warszawa, 17 stycznia 1945 r.

Foto: Laski Diffusion/East News

Choć wielu żołnierzy 1. Armii Wojska Polskiego pochodziło z Warszawy, nikt z nich 17 stycznia 1945 r. nie cieszył się z powrotu do domu. Miasto było bowiem jednym wielkim cmentarzyskiem. Domu już nie było. Niektórzy żołnierze płakali, inni byli zdruzgotani. Szli po gruzach ulicy Marszałkowskiej i dusili się od płaczu. Niektórzy odbiegali od kolumny, by zajrzeć do tlących się zgliszczy domów, w których przed wojną spędzili dzieciństwo.

Ale nawet w tym morzu ruin ciągle tliło się życie. Już 17 stycznia pojawili się pierwsi nieliczni cywile, którzy przez trzy miesiące ukrywali się w piwnicach zburzonych domów. Taka była natura przedwojennych warszawiaków, ludzi jedynych w swoim rodzaju – nieugiętych, nieustępliwych i niepokonanych. Przez 50 lat po wojnie 17 stycznia był obchodzony jako dzień wyzwolenia polskiej stolicy. Obecnie zaczął być wyrzucany z pamięci narodowej. Niektórzy zaczęli go nawet nazywać pierwszym dniem „IV rozbioru Polski". Oba spojrzenia są skrajnym wypaczeniem. Każde miasto tworzą jego mieszkańcy, ale też budynki, infrastruktura. W Warszawie niemal nie było ludzi ani domów. Nie było już kogo ani czego wyzwalać. Czy można zatem powiedzieć, że 17 stycznia jest w polskim kalendarium historycznym dniem oswobodzenia stolicy z niemieckiej niewoli? Wszystko zależy od naszej interpretacji.

Ciekawe, która z tych skrajnych opinii przeważyłaby wśród tych nielicznych Robinsonów stolicy, którzy na przekór Hitlerowi przeżyli wśród ruin swoich domów? Nie powinniśmy zapominać, że na wieść o wybuchu powstania w Warszawie Adolf Hitler rozkazał Reichsführerowi SS Heinrichowi Himmlerowi oraz szefowi sztabu generalnego Naczelnego Dowództwa Wojsk Lądowych (OKH) gen. Heinzowi Guderianowi zrównać Warszawę z ziemią i wymordować wszystkich jej mieszkańców. Wyznaczony do tego celu Obergruppenführer SS Erich von dem Bach-Zelewski otrzymał rozkaz Führera: „Każdego mieszkańca należy zabić, nie wolno brać żadnych jeńców. Warszawa ma być zrównana z ziemią i w ten sposób ma być stworzony zastraszający przykład dla całej Europy". Realizacja tego apokaliptycznego scenariusza rozpoczęła się już 5–7 sierpnia 1944 r., kiedy oddziały SS zamordowały ok. 65 tys. mieszkańców Woli. Była to największa jednorazowa zbrodnia na ludności cywilnej w czasie II wojny światowej. Niemcy próbują dzisiaj relatywizować tę zbrodnię, porównując ją do tragedii mieszkańców zbombardowanego Drezna.

Defilada 1. Armii Wojska Polskiego w Alejach Jerozolimskich w Warszawie, 19 stycznia

Defilada 1. Armii Wojska Polskiego w Alejach Jerozolimskich w Warszawie, 19 stycznia 1945 r.

LASKI DIFFUSION/EAST NEWS

To skrajnie bezczelne nadużycie. Sporządzony 20 grudnia 1944 r. ściśle tajny raport końcowy (Schlussbericht) gubernatora dystryktu warszawskiego dr. Friedricha Gollerta opisuje deportację ponad pół miliona mieszkańców polskiej stolicy, a liczbę ofiar wśród ludności cywilnej szacuje na 200 tys. osób. Od 3 października 1944 r. do 16 stycznia 1945 r. specjalne brygady niemieckie zniszczyły 45 proc. budynków stolicy, w tym 72 proc. obiektów mieszkalnych. W akcie najwyższego barbarzyństwa niemieckie hordy wysadziły w powietrze Zamek Królewski w Warszawie, a także Pałac Saski. Podobny los spotkał 25 kościołów, niemal wszystkie szkoły, uczelnie i szpitale. 90 tys. Polaków wysłano do pracy niewolniczej w Niemczech, a 60 tys. osadzono w obozach koncentracyjnych. Warszawa praktycznie przestała istnieć.

Wyzwoliciele czy okupanci?

Czy w takich okolicznościach ktokolwiek z tych, co przeżyli, traktował wkroczenie 1. Armii Wojska Polskiego i 1. Frontu Białoruskiego jako inną formę okupacji? Czy można było w jakikolwiek sposób porównać to, co robili Niemcy, do tego, co przyniosły rosyjskie bagnety? Wyzwolenie Warszawy było okupione śmiercią wielu polskich i sowieckich żołnierzy. Nie możemy odmówić im bohaterstwa i poświęcenia w walce z naszym największym ciemiężcą.

12 stycznia 1945 r. Armia Czerwona przystąpiła do wielkiej ofensywy, której nadano kryptonim operacji wiślańsko-odrzańskiej. 61. Armia 1. Frontu Białoruskiego ruszyła z natarciem w kierunku Warszawy z przyczółka warecko-magnuszewskiego. Od strony Modlina na stolicę uderzyła 47. Armia 1. Frontu Białoruskiego, zamykając 9. Armię niemiecką w kotle warszawskim. 1. Armia Wojska Polskiego pod dowództwem gen. Stanisława Popławskiego skierowała swoje uderzenie bezpośrednio na Warszawę. 17 stycznia nad ranem sześć dywizji piechoty wkroczyło z różnych kierunków na przedmieścia zburzonego miasta. Niemieckie siły osłonowe broniły się sporadycznie w niektórych punktach stolicy. Do największej wymiany ognia doszło w Cytadeli i na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu. O godzinie 15.00 Warszawa była „wyzwolona" od Niemców. Dwa dni później w uprzątniętych z gruzów Alejach Jerozolimskich, naprzeciwko hotelu Polonia, w dziwnej scenerii wymarłego miasta ustawiono trybunę honorową, na którą weszli ludzie, których warszawiacy nie znali: sowiecki marszałek Gieorgij Żukow, Bolesław Bierut, Edward Osóbka-Morawski, Władysław Gomułka, Michał Rola-Żymierski i Stanisław Popławski. Defilada oddziałów 1. Armii Wojska Polskiego rozpoczynała nowy rozdział w dziejach Polski. Wszyscy zastanawiali się nad znaczeniem słowa „wyzwolenie".

Przedsionek piekła

Jak dzisiaj traktować wkroczenie Armii Czerwonej i przepędzanie Niemców z polskich miast, miasteczek i wsi? A co z zajęciem niemieckich obozów zagłady? Czy też nie było „wyzwoleniem", jak twierdzą niektórzy? Takich przedsionków piekła Niemcy z charakterystyczną dla siebie precyzją zbudowali w okupowanej Polsce wiele. To były miejsca, w których ludzie przestali być ludźmi, choć jednocześnie nie stali się w oczach oprawców nawet zwierzętami. W samej tylko III Rzeszy Niemieckiej powstało ok. 12 tys. obozów koncentracyjnych i ich oddziałów. Już w marcu 1933 r., zaledwie półtora miesiąca po przejęciu władzy w Niemczech przez Hitlera, do takich miejsc koncentracji więźniów trafiło 45 tys. ludzi. Straszne więzienia, jak KL Dachau, powstały w pełni legalnie na mocy „rozporządzenia wyjątkowego o ochronie narodu i państwa" z 28 lutego 1933 r. Dachau było pierwszym takim miejscem, które miało być obozem wzorcowym, gdzie wszelkiej maści „kryminaliści", „dewianci" i „antyniemiecki element wywrotowy" mieli „od nowa" się uczyć podstawowych wartości życia w nowym niemieckim społeczeństwie.

Nieliczni mieszkańcy stolicy przyglądają się defiladzie 1. Armii Wojska Polskiego, 19 stycznia 1945

Nieliczni mieszkańcy stolicy przyglądają się defiladzie 1. Armii Wojska Polskiego, 19 stycznia 1945 r.

PAP/Karol Szczeciński

Pomysł utworzenia obozów koncentracyjnych oraz żołdackiej służby wartowniczej SS-Totenkopfverbände przypisuje się Theodorowi Eickemu, Standartenführerowi i dowódcy 10. Pułku SS w Nadrenii-Palatynacie. Eicke był tak okrutny, pewny siebie, kłótliwy i arogancki, że w 1933 r., po puczu przeciw gauleiterowi Nadrenii-Palatynatu Josefowi Bürckelowi, sam Heinrich Himmler, wyraźnie mający dosyć warcholstwa swojego podwładnego, nakazał usunąć go z szeregów SS i zamknąć bezterminowo w szpitalu psychiatrycznym. Ostatecznie jednak Reichsführer darował Eickemu niesubordynację i doceniając jego zaangażowanie i determinację, powierzył mu 26 czerwca 1933 r. komendanturę obozu w Dachau. Przerażające jest, że w każdym systemie totalitarnym władzę nad życiem wrogów dyktatury powierza się ludziom, którzy w normalnym świecie są uznawani za chorych psychicznie. Tylko chory sadysta mógł podjąć się zadania polegającego na nieustannym mordowaniu. Dla Himmlera najważniejsze było, że Eickego cechowało bezkrytyczne oddanie systemowi.

W ciągu zaledwie 12 lat istnienia III Rzeszy Niemieckiej obozy koncentracyjne rozwinęły się w diabelnie „wydajne" fabryki zagłady. Największą z nich był utworzony wiosną 1940 r. KL Auschwitz-Birkenau. W sercu Europy, na prastarym polskim pograniczu Śląska i Małopolski, w siedmiusetletnim mieście królewskim Oświęcimiu Niemcy założyli swoje własne miasto – metropolię śmierci i cierpienia. To był jeden z dziewięciu olbrzymich obozów zagłady zbudowanych na terytorium okupowanej przez Niemców Polski. Pozostałe nosiły nazwy: Kulmhof, Treblinka, Sobibór, Stutthof, Bełżec, Majdanek, Warschau, Gross-Rosen.

Początkowo KL Auschwitz było strasznym więzieniem dla Polaków. Później, za namową pierwszego komendanta Rudolfa Hessa, zostało rozbudowane w pobliskich wsiach Brzezinka i Monowice i stało się centralnym ośrodkiem masowej zagłady Żydów i Romów, zwożonych z całej Europy. Przez blisko pięć lat życie w tym miejscu nie przypominało niczego, co było wcześniej czy później w dziejach świata. Nie oznacza to oczywiście, że życie w innych niemieckich obozach koncentracyjnych, sowieckich czy chińskich łagrach albo w japońskich obozach jenieckich było lżejsze. Jednak w Auschwitz-Birkenau zabijanie stało się taśmowym procesem produkcyjnym. Życie więźnia, którego los tragicznie rzucił za druty tego piekła, traciło wszelką wartość. A może nawet odwrotnie – każdy zabity, zatłuczony czy zamęczony pracą więzień gwarantował niewielką premię pieniężną sadystycznemu strażnikowi. Jeden z nich słynął z tego, że dziennie zabijał tylko tylu więźniów, za ilu dostawał kilka marek na obiad i kufel piwa.

W tym niemieckim mikroświecie przybyłego na obozową rampę człowieka pozbawiano jakiejkolwiek tożsamości. Jeżeli wraz z bliskimi nie trafiał natychmiast do komory gazowej, stawał się tylko numerem w kolejce do śmierci. Dlatego żywi zazdrościli martwym. Ci, którym przyszło przekroczyć obozową bramę z makabrycznie kłamliwym napisem „Praca czyni wolnym", stawali przed obliczem zastępcy komendanta obozu Hauptsturmführera Karla Fritzscha, który oświadczał krótko: „Jeśli są w transporcie Żydzi, to mają prawo żyć nie dłużej niż dwa tygodnie, księża miesiąc, reszta trzy miesiące", po czym dodawał: „Dla nas wszyscy razem nie jesteście ludźmi, tylko kupą gnoju (...). Z prawdziwą przyjemnością przepędzimy was wszystkich przez ruszty pieców krematoryjnych (...), pozdychacie wszyscy jak psy". Nie kłamał.

Oko za oko...

Jednak 77 lat temu, 27 stycznia 1945 r., do obozu oraz podobozów Auschwitz-Birkenau dotarli żołnierze z 454. Pułku Strzeleckiego 60. Armii 1. Frontu Ukraińskiego. Uratowali zaledwie 7,5 tys. więźniów z ok. 1,5 mln ludzi, którzy tu trafili. Tchórzliwi sadyści w mundurach SS zdołali dziesięć dni wcześniej uciec, pędząc w tzw. marszu śmierci 56 tys. więźniów na 63-kilometrowej trasie z Oświęcimia do Wodzisławia Śląskiego. Tej morderczej wędrówki nie przeżyło 15 tys. ludzi.

Niemcy wiedzieli, co ich czeka za pięć lat zbrodni w Europie. Słyszeli o głośnym na cały świat procesie czterech esesmanów i dwóch kapo z Majdanka przed polskim sądem w Lublinie. Wszyscy oni zostali skazani na karę śmierci. Tylko jeden z oskarżonych, kapo Edmund Pohlmann, popełnił samobójstwo 29 listopada 1944 r.

Armia Czerwona nie pozostawiała im złudzeń. Kto miał wytatuowany Blutgruppentätowierung SS, mógł zostać aresztowany i w najlepszym wypadku trafić do sowieckiego łagru. Rosjanie podeszli do kwestii rozliczenia zbrodni nazistowskich w charakterystyczny dla siebie sposób. Przyjęli prostą zasadę, że każdy, kto był członkiem SS, jest zbrodniarzem wojennym. Nie było w tym żadnej przesady. Niemcy odpowiadali za śmierć ponad 3 milionów sowieckich jeńców. Z kolei do niewoli sowieckiej trafiło, zgodnie z wyliczeniami brytyjskiego historyka Richarda Overy'ego, około 4,5 miliona jeńców niemieckich. Do domu nie wróciło łącznie ok. 1 milion Niemców i przedstawicieli innych narodowości, którzy służyli w Wehrmachcie i Waffen SS. Niemcy zapłacili straszną cenę za własne bestialstwo. Czy mamy prawo potępiać Rosjan za rachunek krzywd, który wystawili swoim oprawcom? Chociaż sami żyli w zbrodniczym stalinowskim systemie totalitarnym, który ponosi winę choćby za zbrodnię katyńską, swoim marszem na Berlin zadeptywali najgorszą zarazę, jaka kiedykolwiek pojawiła się w historii. Nie tylko oni reagowali emocjonalnie, odkrywając bezmiar niemieckich zbrodni. Podobnie pod wpływem silnego wzburzenia reagowali Amerykanie, czego najlepszym przykładem jest spontaniczna egzekucja 560 esesmanów w Dachau 29 kwietnia 1945 r.

Ratunek przed zagładą

Jak zatem należy traktować takie daty jak 17 stycznia 1945 r.? Nikt dzisiaj nie powinien mieć wątpliwości, że ostatecznym celem niemieckiej polityki była zorganizowana przemysłowa zagłada narodu polskiego. Wymownym wstępem do jej realizacji była akcja policyjna rozpoczęta 28 listopada 1942 r. w powiecie zamojskim na Lubelszczyźnie. Stanowiła pierwszy etap Generalnego Planu Wschodniego (Generalplan Ost), przewidującego niemiecką kolonizację terytoriów zajętych przez Słowian. Dowodzenie operacji powierzono szefowi policji na dystrykt lubelski, austriackiemu zbrodniarzowi wojennemu SS-Gruppenführerowi Odilo Globocnikowi. Mimo że GPW przewidywał rozpoczęcie deportacji Polaków dopiero po wygranej przez III Rzeszę wojnie, Globocnik wpadł na pomysł zbudowania w Generalnej Guberni „pasa bezpieczeństwa" zamieszkanego wyłącznie przez niemieckich kolonistów. Od listopada 1942 r. do marca 1943 r. akcją objęto 116 wsi. Niemcom udało się wysiedlić 51 tys. mieszkańców. Zresztą określenie „wysiedlenie" ma tu zdecydowanie zbyt łagodną wymowę. Wsie były otaczane przez niemiecką policję zazwyczaj nad ranem. Przerażonych mieszkańców spędzano w jedno miejsce, gdzie dokonywano segregacji przypominającej tę z rampy obozowej w Auschwitz. Część ludzi zabijano na miejscu, innych przeznaczano do robót przymusowych lub wywożono do obozów koncentracyjnych. Dzieci uznane za „pełnowartościowe rasowo" miały zostać zniemczone. Oblicza się, że 21 proc. aresztowanych Polaków bez żadnego uzasadnienia wysłano na pewną śmierć do obozów koncentracyjnych.

Według planów Berlina taki miał być los wszystkich Polaków. Wkroczenie Armii Czerwonej nie dawało nadziei na odzyskanie pełni suwerenności Rzeczypospolitej, ale stanowiło przerwanie procesu biologicznej zagłady narodu polskiego. To nie był „wybór między dżumą a cholerą", ale między zagładą a przetrwaniem. Warto wziąć to pod rozwagę i nie lekceważyć pamięci o 17 stycznia 1945 r.

Choć wielu żołnierzy 1. Armii Wojska Polskiego pochodziło z Warszawy, nikt z nich 17 stycznia 1945 r. nie cieszył się z powrotu do domu. Miasto było bowiem jednym wielkim cmentarzyskiem. Domu już nie było. Niektórzy żołnierze płakali, inni byli zdruzgotani. Szli po gruzach ulicy Marszałkowskiej i dusili się od płaczu. Niektórzy odbiegali od kolumny, by zajrzeć do tlących się zgliszczy domów, w których przed wojną spędzili dzieciństwo.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Klub Polaczków. Schalke 04 ma 120 lat
Historia
Kiedy Bułgaria wyjaśni, co się stało na pokładzie samolotu w 1978 r.
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił