Rzeczpospolita: Równo 65 lat temu, 18 lipca 1951 roku, rozpoczął się proces Jürgena Stroopa, niemieckiego zbrodniarza odpowiedzialnego za krwawe stłumienie powstania w getcie warszawskim. Dlaczego Stroop sądzony był w Polsce, skoro schwytali go Amerykanie i amerykański sąd już wcześniej skazał go na karę śmierci?
Anna Machcewicz: Stroop działał też na Ukrainie czy w Grecji, ale to Polska została wysłuchana przez Amerykanów i to nam go przekazali. Proces Stroopa był częścią większego zjawiska, jakim był osąd zbrodni niemieckich na naszym terenie. Chcieliśmy w ten sposób pokazać siłę moralną, dokonać pewnego odwetu. Dlatego, jak sądzę, tak bardzo zależało nam na ściągnięciu Stroopa i wytoczeniu mu głośnego procesu. Wcześniej był proces załogi Auschwitz i Rudolfa Hoessa. W sumie Zachód przekazał Polsce około 1000 niemieckich zbrodniarzy.
W jednej celi ze Stroopem siedział Kazimierz Moczarski, szef Biura Informacji i Propagandy Armii Krajowej, który po latach spisał ich dyskusje w książce „Rozmowy z katem".
Z relacji Moczarskiego wynika, że Stroop nie był skruszony czy złamany. Raczej do końca był przekonany, że wykonywał swoją pracę tak jak należy i postępował według słusznych idei. Oni siedzieli razem przez dziewięć miesięcy w areszcie śledczym na warszawskim Mokotowie. Moczarskiego chciano torturami skłonić do złożenia fałszywych zeznań, więc osadzenie z niemieckim zbrodniarzem mogło być próbą dodatkowego nacisku. Być może miało go to upokorzyć... Trzeba wiedzieć, że Moczarskiego komuniści oskarżali o współpracę z gestapo. Generalnie pomawiali całą Armię Krajową, że wcale nie walczyła o wolną Polskę, tylko że współdziałała z Niemcami.
Jak podczas śledztwa traktowano niemieckich zbrodniarzy, a jak akowców?