19 września 1788 r. wielki wezyr Jusuf Pasza, prawa ręka sułtana tureckiego Abdülhamida I, wkroczył wraz z 70-tysięczną armią do niewielkiej miejscowości Karánsebes, leżącej w pobliżu przeprawy przez rzekę Temasz. Żołnierze od kilku dni byli utrzymywani w gotowości bojowej na wypadek spotkania armii inwazyjnej cesarza Józefa II Habsburga. Szpiedzy donosili, że nieprzyjaciel powinien się znajdować właśnie w tym rejonie. Tymczasem widok, jaki zastał głównodowodzący armii tureckiej po zajęciu miasteczka, wywołał jego głęboką konsternację. Po obu stronach rzeki rozciągało się pobojowisko zasłane ciałami poległych żołnierzy armii cesarskiej. Pomiędzy nimi odnaleziono wielu rannych, których wielki wezyr zapobiegliwie kazał janczarom skrócić o głowę. Zresztą dekapitowano także zabitych, ponieważ za każde tego typu trofeum turecki dowódca płacił po 10 dukatów. Przy okazji tej operacji policzono, że pod Karánsebes Austriacy stracili 10 tys. poległych i rannych żołnierzy. Kto jednak dokonał takiej masakry, skoro w pobliżu nie było innej armii osmańskiej? Prawda o bitwie była kuriozalna – wojska cesarza Józefa II rozegrały ją dwa dni wcześniej, i to wyłącznie... we własnym gronie.
Od roku 1787 toczyła się wojna pomiędzy Rosją i Turcją. Władca Świętego Cesarstwa Rzymskiego Józef II Habsburg postanowił wykorzystać tę sytuację i dokonać rozbioru imperium osmańskiego, zdając sobie sprawę ze słabości państwa Abdülhamida I. Armia inwazyjna była silna i dobrze wyposażona; liczyła 245 tys. żołnierzy, z czego 125 tys. znajdowało się pod osobistym dowództwem cesarza. Piętą achillesową wojsk habsburskich był ich wieloetniczny charakter. Dowództwo sprawowali Niemcy, ale podlegały im oddziały złożone m.in. z Węgrów, Serbów, Chorwatów, Słoweńców, Włochów, a także Polaków i Ukraińców pochodzących z oderwanej od Rzeczypospolitej Galicji. Żołnierze ci w większości nie znali niemieckiego, a na dodatek byli ze sobą skłóceni.
Wszystko szło zgodnie z planem aż do feralnej nocy z 17 na 18 września. To właśnie wtedy korpus dowodzony przez cesarza dotarł do przeprawy przez rzekę Temasz. Jako pierwsi most przekroczyli huzarzy. Pełnili rolę straży przedniej, która miała wybadać teren i założyć przyczółek przed planowaną na jutro przeprawą głównych sił cesarskiej armii. Przypadkowo w strefie działania austriackiej kawalerii stanęli taborem Wołosi, którzy mieli ze sobą spory zapas alkoholu. Huzarzy długo się nie namyślali, skonfiskowali wszystkie beczki i rozpoczęli libację połączoną z napastowaniem wołoskich Cyganek. W tym samym czasie dotarły w ten rejon wysunięte oddziały piechoty. Piechurzy z biegu chcieli się przyłączyć do imprezy, ale rozochoceni kawalerzyści ani myśleli się z nimi dzielić zdobyczną okowitą. Z opróżnionych beczek zbudowali prowizoryczną barykadę i jęli zza niej obrzucać adwersarzy wyzwiskami. Ci nie pozostali im dłużni. Atmosfera stawała się coraz gorętsza, w końcu ktoś wypalił z pistoletu, ktoś sięgnął po szablę i rozpoczęła się regularna bitwa pomiędzy żołnierzami cesarza Józefa. Ufortyfikowani huzarzy mieli przewagę, więc ich przeciwnicy postanowili się uciec do podstępu i zaczęli wołać: „Turcy, Turcy", żeby wzbudzić panikę wśród kawalerzystów. Efekt przerósł ich najśmielsze oczekiwania. Ponieważ było bardzo ciemno, a we krwi buzował alkohol, huzarzy nad wyraz łatwo uwierzyli, że za ich plecami czają się żądni krwi janczarzy. Zaczęli w panice wycofywać się w stronę mostu. Zdezorientowani żołnierze piechoty doszli do wniosku, że wróg chyba rzeczywiście zaatakował, i dołączyli do uciekających kawalerzystów. W znajdującym się na drugim brzegu obozie zapanował chaos, potęgowany przez powszechną wśród żołnierzy cesarskich nieznajomość języka niemieckiego, którym posługiwali się oficerowie. Rozkazy „Halt! Halt!" Słowianie wzięli za „Allah! Allah!" i rzucili się do ucieczki. Pośrodku obozu znajdowała się zagroda dla koni pociągowych. Zwierzęta spłoszone odgłosami bitwy rozbiegły się. Odgłos ich kopyt przypominał szarżę kawalerii, dlatego dowódca artylerii nakazał ostrzelać kłębiącą się ciżbę. Tego było już za wiele: cała armia Józefa II rozpierzchła się w różnych kierunkach, strzelając do kogo popadnie. Sam cesarz został strącony z konia do strumienia i z wielkim trudem uniknął stratowania i zastrzelenia. Przeciwnik, którego tak obawiali się cesarscy żołnierze, przybył pod Karánsebes dopiero dwa dni później. Turecki sułtan ogłosił wszem i wobec, że zmiażdżył władcę monarchii Habsburgów, ale prawdziwym zwycięzcą tej bitwy była ludzka głupota.
Akita kontra amerykańscy marines
Carl von Clausewitz miał wiele racji, stwierdzając, że wojna jest jedynie kontynuacją polityki innymi środkami. Jak wiadomo, politycy zwykle inteligencją nie grzeszą, co tłumaczyłoby, dlaczego tak wiele konfliktów w historii świata miało tak niedorzeczne przyczyny lub kuriozalny przebieg jak opisane powyżej starcie Habsburgów z Osmanami. Walka z widmowym przeciwnikiem i „samookaleczanie" się armii powtarza się z regularnością godną lepszej sprawy. Sięgając do czasów nam bliższych, dobrym przykładem jest desant Amerykanów na niewielką wyspę Kiska, przeprowadzony podczas II wojny światowej. Kiska leży w zachodniej części łańcucha Wysp Aleuckich. Razem z sąsiednią wyspą Attu była jedynym fragmentem terytorium Stanów Zjednoczonych opanowanym przez Japończyków. Początkowo Amerykanie nie zamierzali podejmować jakichkolwiek kroków w sprawie dwóch mało ważnych wysepek na krańcu świata. Do działania pchnęła ich prasa, zarzucająca administracji Roosevelta „oddanie amerykańskiej ziemi Japończykom".
11 maja 1943 r. rozpoczął się amerykański atak na Attu. Walki były nadspodziewanie krwawe i ciągnęły się przez kilka tygodni. Z liczącego prawie 3 tys. ludzi japońskiego garnizonu przeżyło i dostało się do niewoli zaledwie 28 żołnierzy. Następna w kolejności była Kiska. Japończycy postanowili w tajemnicy ewakuować cały garnizon i na górzystej, skalistej wyspie pozostawili jedynie sprytnie zamaskowane pułapki i cztery psy. Amerykanie, mając w pamięci trudy walk na Attu, ściągnęli posiłki i rozpoczęli regularne bombardowanie wyspy. W trakcie przygotowań do desantu doszło to najdziwniejszej bitwy morskiej II wojny światowej, która do historii przeszła pod żartobliwą nazwą bitwy piknięć (Battle of the Pips). 27 lipca 1943 r. amerykański zespół bojowy, w którego skład wchodziły m.in pancerniki „Idaho" i „Missisipi", przez pół godziny ostrzeliwał przeciwnika widocznego na ekranach radarów. Zanim zorientowano się, że wróg nie istnieje (radarowe odbicia pochodziły najprawdopodobniej od zakłóceń atmosferycznych), pancerniki wystrzeliły blisko 600 pocisków najcięższego kalibru.