Aż trudno uwierzyć, że dopiero kilka lat temu zakończył się proces symbolicznej „devichyzacji" Francji. Ów doniosły akt dokonał się w małej, zamieszkanej przez 114 dusz miejscowości Tremblois-les-Carigan, przy granicy z Belgią. Choć wioska wciąż nie dorobiła się tabliczek z nazwami ulic, ktoś czujny wykrył, że przechodzący po kilku metrach w polną drogę skrawek asfaltu koło kościoła nadal nosi urzędową nazwę Rue de Maréchal Pétain. Na nic zdały się tłumaczenia, że nikomu z mieszkańców patron nie przeszkadza, że stoją tam raptem trzy chałupy na krzyż i chodzi tylko o uczczenie pamięci żołnierzy spod Verdun. Władze regionu zmusiły radnych do zmiany nazwy ulicy na Rue de Belle-Croix i w ten sposób 1 grudnia 2013 r. z map Francji zniknęła ostatnia nazwa w hołdzie Pétainowi. Dopełnieniem francuskiej sprawiedliwości dziejowej był wyrok sądu nakazujący usunięcie portretu marszałka z sali ślubów merostwa w sąsiednim miasteczku Goneville-sur-Mer.
A przecież gdyby nie przekleństwo długowieczności połączone z paroma nieoczywistymi zaszłościami Philippe Pétain na równych prawach z Ferdynandem Fochem i Charles'em de Gaulle'em miałby swoją ulicę i plac w każdym mieście i przysiółku, jak Francja długa i szeroka. Trudno powiedzieć, w którym momencie dokonała się droga żywego pomnika z cokołu aż do tego kawałka dziurawego asfaltu, tak uparcie wyrwanego mu spod stóp w maleńkiej wiosce w Ardenach.
Pewnie wszystko stało się już latem 1940 r. i cokolwiek wydarzyło się potem, było bez znaczenia. Czy Pétain ocaliłby kawałek dawnej wielkości, gdyby zrezygnował z funkcji państwowych po zajęciu wolnej strefy przez Niemców? Czy wtedy brzemię wieczystej hańby zastąpiłaby tak modna, a nic nieznacząca etykieta „kontrowersyjności"? Nigdy się tego nie dowiemy.
Ojciec narodu
Ostatnia i najtrudniejsza podróż Pétaina rozpoczęła się 5 czerwca 1944 r. w Lyonie, dokąd przybył dodać otuchy rannym i pożegnać ciała zabitych podczas alianckiego nalotu. Gdy oglądał skutki bombardowania, w mieście na jego cześć wiwatowały tysiące mieszkańców. Znów przez chwilę był dawnym marszałkiem Francji, kochanym przez lud zbawcą i ojcem narodu. Może pod wpływem tego uczucia, gdy rankiem przyszła wiadomość o inwazji w Normandii, mimo nalegań na natychmiastowy powrót do Vichy Pétain kontynuował podróż do Saint-Étienne. Po południu zwrócił się do Francuzów z dramatycznym apelem, by nie brali udziału w walce, oszczędzając narodowi dalszych nieszczęść. To było wezwanie godne głowy państwa, w którego kompetencjach pozostała tylko emisja znaczków pocztowych.
Mimo to Pétain żył jeszcze złudzeniem, że jest wciąż kimś więcej niż tylko niemieckim zakładnikiem. Roił sobie, że de Gaulle z wdzięcznością przyjmie od niego przechowane z takim poświęceniem atrybuty suwerenności, po czym obaj będą żyli długo i szczęśliwie. Jednak milczenie, z jakim wódz Wolnych Francuzów przyjmował zachęty do pojednania słane mu przez admirała Gabriela Auphana, było głośniejsze niż salwa plutonu egzekucyjnego.