Pojedynek w samo południe

„Solidarności” udało się przed wyborami 1989 roku połączyć niemal wszystkie siły antykomunistyczne: opozycję prawicową, lewicową, laicką i katolicką

Aktualizacja: 03.03.2008 18:23 Publikacja: 03.03.2008 13:23

Pojedynek w samo południe

Foto: KARTA

To był po prostu dramat – wspominał Jacek Kuroń w książce „PRL dla początkujących”. – Jak, nie mając pieniędzy, logistycznego zaplecza ani organizacyjnych struktur, można w dwa miesiące zorganizować, przeprowadzić i wygrać kampanię wyborczą w 40-milionowym kraju, w którym od 40 lat nie odbyły się normalne wybory? Nie można! Zwłaszcza że druga strona miała i pieniądze, i zaplecze, i nieźle działające struktury.

Okazało się jednak, że fundusze, machina propagandowa i partyjny aparat to nie wszystko.

Ikoną tamtego czasu jest dzieło Tomasza Sarneckiego. Sparafrazował on czarno-biały plakat Mariana Stachurskiego z 1959 r. do filmu „W samo południe” z Garym Cooperem. W nowej wersji Cooper, niezłomny stróż prawa z legendarnego westernu, trzymał w dłoni złożoną kartkę wyborczą. Nad gwiazdą szeryfa miał przypięty znaczek „Solidarności”. Umieszczone u dołu hasło zapadało w pamięć: „W samo południe / 4 czerwca 1989”.

Choć właśnie ta praca stała się symbolem czasu zmian, to w praktyce o wiele większe znaczenie miały zupełnie inne plakaty.

– W Komitecie Obywatelskim z Andrzejem Wajdą odpowiadaliśmy za przygotowanie kampanii wyborczej w Polskim Radiu i Telewizji – wspomina Janina Jankowska. – Ze sceny nakręconej przez Andrzeja Wajdę – wejścia naszych kandydatów do Stoczni Gdańskiej, gdzie witał ich Wałęsa i każdemu ściskał prawicę – powstał pomysł serii plakatów ludzi „Solidarności” z Lechem.

– Kandydujący do parlamentu opozycjoniści pochodzili przeważnie z dużych miast i ich nazwiska nic nie mówiły ludziom na prowincji – tłumaczy Antoni Dudek, historyk IPN. – Dlatego właśnie zdjęcie z Wałęsą, popularnym ludowym trybunem, stawało się kluczowe. Ponieważ wybory miały charakter plebiscytu, złośliwi mówili, że nawet krowa znalazłaby się w Senacie, gdyby sfotografowano ją z Lechem Wałęsą. Coś jest na rzeczy: jedynym kandydatem „Solidarności”, który takiego zdjęcia nie miał, był Piotr Baumgart. Nie miał, bo nie przyjechał na spotkanie, podczas którego wykonywano fotografie. W rezultacie Baumgart, który kandydował na senatora z województwa pilskiego, przegrał z Henrykiem Stokłosą.

Biznesmen rozdawał swoim wyborcom kiełbaski i piwo.

– „Solidarność” pierwszy raz urządziła kampanię w takim stylu, w jakim później się przeprowadzało wybory – twierdzi Dudek. – Działacze opozycji odeszli od modelu PRL-owskiego. Przez dziesięciolecia opierał się on na spotkaniach, podczas których za zielonym stolikiem siedzieli kandydaci, a po drugiej stronie znajdowali się wyborcy. Kandydaci wygłaszali oświadczenia, wyborcy wysłuchiwali drętwych mów i tak się wszystko kończyło. W 1989 r. kampania zmieniła się w show. Z sal, którymi zresztą „Solidarność” rzadko dysponowała, uciekano w plener. Pogoda sprzyjała. Starano się, aby spotkaniom przedwyborczym towarzyszyły imprezy, m.in. występy Jacka Fedorowicza czy Wojciecha Młynarskiego.

– Pamiętam, że na Ursynowie śpiewałem dla kilku tysięcy ludzi – mówi Młynarski. – Wykonałem wtedy utwór „Przetrwamy”. Potem nastąpiła prezentacja opozycjonistów starających się o miejsce w parlamencie.Song „Przetrwamy” stał się hymnem tego czasu: „Dopóki chętnych na cokoły/ nie ma zbyt wielu kandydatów, / dopóki siada się do stołu, / by łamać chleb, nie – postulaty, / Dopóki z sobą rozmawiamy/ z szacunkiem, ciepło szczerze miło, / a nie z bezmyślną, tępą siłą / przetrwamy, / przetrwamy, / przetrwamy”.

Drogę dla zaangażowanych artystów przetarł Piotr Szczepanik, który opozycję wspierał od wielu lat.

– Od sierpnia 1980 r. dałem około 650 koncertów dla ludzi „Solidarności” w całej Polsce – mówi Piotr Szczepanik. – Występowałem w świątyniach, bo oficjalnie takie imprezy były zakazane. Do koncertów przygotowywałem się, studiując dzieła pani profesor Marii Janion o polskim romantyzmie, nieco lżejsze książki Mariana Brandysa – od „Kozietulskiego i innych” po „Koniec świata szwoleżerów”. Do lektur podstawowych należały też „Pisma, mowy, rozkazy” marszałka Piłsudskiego. Zacząłem od programu „Rok 1831” – rzeczy o powstaniu listopadowym. Mówiłem o bohaterstwie żołnierzy i kunktatorstwie przywódców. Potem przedstawiałem poezję polskich powstań narodowych, historię Legionów i kampanii 1920 r. Wreszcie przypominałem powstanie warszawskie i podsumowałem 40-lecie PRL. Wiersze i pieśni przeplatałem z fragmentami dzienników i wspomnień. Każdy występ trwał długo – blisko dwie godziny, ale ludzie przyjmowali moje słowa. Były to dla mnie niezapomniane przeżycia.

W ślady Piotra Szczepanika poszło wielu ludzi kultury. Do głosowania na „Solidarność” namawiali także Maja Komorowska, Andrzej Łapicki i Kazimierz Kaczor.

– Swój udział w kampanii wyborczej uważałem za obowiązek obywatelski – mówi Kaczor. – Jako osoba przez niektórych rozpoznawana postanowiłem nakłonić do poparcia ludzi, których darzyłem zaufaniem. Kimś takim był Janek Lityński i cieszę się, że choćby w małym stopniu mogłem mu w czasie wyborów pomóc.

Do Polski ściągnięto także artystów z zagranicy. Przyjechał Yves Montand, który wystąpił publicznie na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego i agitował na rzecz opozycji. Z kolei Szczepanik głosował w Nowym Jorku, gdzie, jak mówi, także dało się wyczuć „romantyczną” gorączkę.

Członkowie PZPR kompletnie nie rozumieli potrzeby bezpośredniego kontaktu z elektoratem.

– Cały aparat PRL-owski był oduczony zabiegania o głosy, bo do tej pory wszystkie wybory były fikcją – wyjaśnia Antoni Dudek. – Jeśli w 1989 r. ktoś próbował nowatorskich działań, to przeważnie kompromitował jeszcze stronę koalicyjno-rządową. Przypominam sobie jednego z kandydatów, dyrektora zakładu odzieżowego, który, zabiegając o głosy, sprzedawał niedostępne na rynku kurtki. To nie mogło zaskarbić mu sympatii. Na takim tle wyróżniała się tylko dynamiczna kampania Mieczysława Wilczka czy Aleksandra Kwaśniewskiego do Senatu. Przegrali wprawdzie, ale uzyskali całkiem niezłe rezultaty.

Społeczeństwo mobilizowały programy telewizyjne i radiowe, bowiem opozycja, choć w ograniczonym zakresie, otrzymała jednak dostęp do mediów elektronicznych. Był to efekt postanowień Okrągłego Stołu.

Raz w tygodniu dziennikarze „Solidarności” przygotowywali dla radia godzinny magazyn informacyjny i dodatkowo programy do bloków wyborczych emitowanych także w telewizji. Audycje studia wyborczego Komitetu Obywatelskiego „Solidarności” zapowiadał charakterystyczny sygnał skomponowany przez Włodzimierza Korcza.

– Nagrywałem akurat podkład do piosenki Danuty Rinn „Polskie skrzydła” – wspomina kompozytor. – Słowa do tego songu napisał Ernest Bryll. Pieśń była wcześniej wykonywana podczas patriotycznego koncertu w Muzeum Archidiecezji u księdza Przekazińskiego. Nagle w studiu, gdzie pracowałem, zadzwonił telefon. Spytano mnie, czy z melodii, która „poszła w Polskę”, nie uczyniłbym sygnału zapowiadającego studio wyborcze „Solidarności”. Powiedziałem, że oczywiście. „A ile to będzie kosztowało?” – usłyszałem wtedy. „Absolutnie nic” – odparłem, bo taki to był wzniosły czas. Natychmiast nagrałem wersję instrumentalną utworu i przekazałem ją wysłannikowi ze sztabu „Solidarności”.

– Nasz radiowy magazyn wyborczy, a później także telewizyjny, nazywał się „Solidarni” – mówi Janina Jankowska. – Z początku nagrań dokonywaliśmy w budynku Instytutu Niewidomych przy Konwiktorskiej. Nie chciano nas bowiem wpuścić do Komitetu ds. Radia i Telewizji. Usłyszeliśmy tam nawet, że partyjni fachowcy mogą za nas stworzyć audycje wyborcze. Oczywiście nie zgodziliśmy się. Przystąpiliśmy do pracy i magazyn od początku do końca przygotowaliśmy własnymi siłami. Został wyemitowany jeszcze przed ukazaniem się „Gazety Wyborczej”. A więc byliśmy pierwszym prawdziwie niezależnym medium. Pierwszym zespołem dziennikarskim, który nie podlegał nakazom władzy. Potem wygospodarowano nam pokoik w piwnicach Komitetu. Pamiętam, że w budynku nie przywitano nas serdecznie. Pewnie dlatego, że dla „Solidarności” pracowali także dziennikarze, których z oficjalnych mediów wyrzucono wcześniej za niezależne myślenie.

Wkrótce potem również wolna prasa uzyskała duży wpływ na kształt opinii publicznej. Popularnością cieszył się zarówno reaktywowany „Tygodnik Solidarność”, jak i nowo utworzona „Gazeta Wyborcza”, która na pierwszej stronie cytowała słowa Lecha Wałęsy: „Żeby było inaczej i lepiej musimy te wybory wygrać”.

Wszystko to pomogło uświadomić Polakom, że pierwszy raz od wielu lat stoją przed faktycznym wyborem.

„Solidarność” mogła liczyć na rzesze wolontariuszy. Nie tylko pomagali przy organizacji spotkań czy kolportażu broszur, ale też rozlepiali plakaty. Władza miała za to milicję, która te plakaty zrywała.

– Gdyby o losach wyborów decydowała obecność w mediach, kto wie, czy władza by nie zwyciężyła – mówi Antoni Dudek. – Rządowi stratedzy liczyli, że opozycja jest silna tylko w 10 – 15 największych miastach Polski. Spodziewali się, że tam przegrają, ale byli pewni zwycięstwa w reszcie kraju, gdzie „Solidarność” nie miała właściwie struktur. Tylko że w ciągu dwóch miesięcy kampanii sytuacja zupełnie się zmieniła za sprawą Kościoła. Władze miały nadzieję, że zachowa się on neutralnie, a tymczasem wielu księży włączyło się w kampanię.

Zwykle nie agitowali z ambon, ale udostępniali plebanie na spotkania założycielskie komitetów obywatelskich i skrzykiwali ludzi.

„Solidarności” udała się niezwykła sztuka – pod jednym sztandarem połączono niemal wszystkie siły antykomunistyczne: opozycję prawicową, lewicową, laicką i katolicką. To w dużej mierze przesądziło o sukcesie.

– Oczywiście, czerwcowe wybory były wielkim zwycięstwem „Solidarności”, ale ten triumf w znacznym stopniu ułatwiła strona koalicyjno-rządowa – podsumowuje Antoni Dudek. – Władze wystawiły nadmierną liczbę kandydatów, którzy musieli potem walczyć między sobą. Źle przygotowały też ofensywę propagandową, nie biorąc pod uwagę, że mają do czynienia ze swoistym plebiscytem. Partyjni specjaliści wywnioskowali z zachodnich podręczników marketingu politycznego, że najważniejszych jest ostatnich kilkanaście dni kampanii. To, oczywiście, prawda, ale tylko w warunkach dojrzałej demokracji. Tego już rządzący nie wiedzieli.

Władza odstąpiła więc „Solidarności” pola na ponad miesiąc i do 20 maja 1989 r. dominowała kampania opozycji. Gdy strona rządowa ruszyła z decydującym uderzeniem, było już zbyt późno. Ludzie na tyle mocno identyfikowali się z obozem przemian, że nastroje nie mogły ulec zmianie.

– Władza się pomyliła w kalkulacjach i zdecydowała na niekorzystną dla siebie ordynację wyborczą – tłumaczy Antoni Dudek. – Gdyby do Senatu nie przyjęto ordynacji większościowej a proporcjonalną, strona koalicyjno-rządowa zdobyłaby kilkanaście mandatów. A tak nie uzyskała żadnego. Już po wyborach władze oskarżały „Solidarność”, że doprowadziła do „konfrontacyjnych” wyborów, podczas gdy przy Okrągłym Stole ustalono, że wybory będą – cokolwiek miałoby to oznaczać – „niekonfrontacyjne”. Na liście krajowej miały się znaleźć nazwiska kandydatów „Solidarności” i obozu rządowego. Na szczęście „Solidarność” w porę wycofała się z tego pomysłu i w efekcie pozostali tam sami ludzie władzy. Skończyło się tak, że 33 z 35 kandydatów nie uzyskało wymaganej większości.

Wielu warszawiakom wybory z czerwca 1989 roku kojarzą się z kawiarnią Niespodzianka przy placu Konstytucji. Antresolę tego lokalu zamieniono w siedzibę Warszawskiego Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”. Napływały tam meldunki o przebiegu głosowania na terenie całego kraju. Aż do godzin porannych ochotnicy liczyli głosy, używając do tego nadesłanych z Zachodu komputerów. Program do liczenia głosów stworzyli popierający „Solidarność” naukowcy z Politechniki Warszawskiej.

Frekwencja w pierwszej turze wyniosła 62 proc. Na 161 możliwych mandatów poselskich „Solidarność” zdobyła 160, a także 92 mandaty na 100 miejsc w Senacie. Lista krajowa, która miała zapewnić miejsce w Sejmie działaczom PZPR, przepadła z kretesem. 18 czerwca odbyła się druga tura wyborów, w której o wakujące 294 spośród 295 nieobsadzonych mandatów konkurowali kandydaci strony rządowej. Komitet Obywatelski „Solidarność” zdobył ostatni wolny mandat. W wyborach do Senatu „S” zdobyła 99 mandatów.Mandaty w Sejmie rozkładały się następująco: Obywatelski Klub Parlamentarny – 161, Klub Poselski PZPR – 173, Klub ZSL – 76, Klub Stronnictwa Demokratycznego – 27, Klub Poselski PAX – dziesięć, Klub Poselski Unii Chrześcijańsko-Społecznej – osiem, Klub Poselski Polskiego Związku Katolicko-Społecznego – pięć.

Historia
Telefony komórkowe - techniczne arcydzieło dla każdego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem