Mnie też pomogła parę razy, a najbardziej w Trzech Króli 1982 roku, kiedy wróciłem z przesłuchania na Rakowieckiej. Odmówiłem wtedy współpracy, czyli nie zostałem kapusiem, ale zmęczony dwugodzinną rozmową wziąłem od oficera SB kartkę z jego telefonem „na wypadek, gdyby pan redaktor się rozmyślił”. Żona wysłuchała dokładnie opowieści i powiada: „Wszystko pięknie, ale dawaj kartkę”. I natychmiast ją spaliła. Taka jest ta filigranowa, wielka duchem kobietka. Ma zasady.

Ale w 1989 roku zdenerwowała mnie potwornie. – To chcesz utopić Polskę we krwi, kiedy oni mają wojsko, milicję, bezpiekę oraz Sowietów na granicach, a także wewnątrz kraju?! Przecież jest jeszcze Układ Warszawski i RWPG! Dwa miliony obywateli polskich są w PZPR! Jedyna nasza szansa to przejąć władzę stopniowo i bez kropli krwi właśnie... Tak krzyczałem na nią wtedy.

Obecnie, kiedy jesteśmy w NATO i w Unii Europejskiej, kiedy kolejne roczniki młodych Polaków traktują opowieści o tamtym czasie biedy i poniżenia jak baśnie o żelaznym wilku, łatwo mówić o konieczności większego zdecydowania solidarnościowej opozycji na przełomie lat 1988–1989. Nic nie kosztują stwierdzenia: trzeba było nie siadać przy Okrągłym Stole, trzeba było poczekać, aż się to samo zawali, trzeba było chwycić za gardło...

Wtedy jednak i realny koszt zwłoki, i koszt konfrontacji wydawał się za wysoki. Ale czy w ciągu ubiegłych 19 lat nie zapłaciliśmy – materialnie i mentalnie – ceny jeszcze wyższej, idąc na kompromis z zasadami?