Mój Marzec ’68 z całą brutalnością nieludzkiego systemu komunistycznego uderzył mnie nie wtedy, gdy jako 15-letni chłopak, wychowany w antykomunistycznej rodzinie, biegałem z kolegami po Wrocławiu, szukając demonstracji, zadym i ulotek, lecz kilka miesięcy później. Stałem wtedy na peronie wrocławskiego Dworca Głównego. Żegnaliśmy Zonsztajnów, żydowską rodzinę, która emigrowała do Izraela.
Razem z ojcem żegnaliśmy wielu przyjaciół. Często ci, którzy odprowadzali znajomych, sami po jakimś czasie wsiadali do pociągu, ale Zonsztajnowie byli wyjątkowi. Mieszkali u nas kilka miesięcy, gdy repatriowali się z Magadanu. Obydwoje komuniści z przekonania, w czasie wojny uciekali do Związku Sowieckiego jak do raju. Sioma Zonsztajn z Terespola, jego żona z Finlandii. Poznali się w łagrze, gdzie wylądowali, bo uznano ich za szpiegów.
Gdy przyjechali do Wrocławia w 1956, znów poczuli się jak w raju, ale po wydarzeniach marcowych Sioma, zwykły fotograf, szeregowy członek partii, nie mógł już dłużej znieść nagonki i antysemickiej atmosfery. Zonsztajnowie ostatecznie utracili wiarę w komunizm. W ten jesienny dzień w 1968 roku stali zrezygnowani na peronie. Żegnali się z sąsiadami i przyjaciółmi, i ze swoimi ideałami. A we mnie, choć byłem zaledwie 15-letnim chłopakiem, coś pękło. Nie mogłem ścierpieć, że nasi znajomi, przyjaciele, tylko dlatego, że byli Żydami, musieli rozstać się z nami na zawsze.
W stanie wojennym Gleichgewicht po internowaniu trafił do Norwegii.
– Wtedy również, jak Zonsztajnowie, czułem, że wyjeżdżam na zawsze. I na emigracji po raz kolejny doświadczyłem, jak potworne i obrzydliwe było to, co się wydarzyło w 1968, jaką antysemicką gębę przyprawiono wtedy Polsce. Najgorsze były proste pytania: jak coś podobnego mogło zdarzyć się w kraju, w którym podczas wojny zginęły miliony Żydów i w którym tak wielu Żydów uratowano?