Oszołomiła mnie ta śmiała wizja. Na przykład w Surażu, sławnym niegdyś mieście, a później wsi podobnej innym na Podlasiu, z dawien dawna jest jedna gospoda, w której największym wzięciem cieszy się wódka i piwo lub piwo i wódka. Miejscowi na zakąskę pierogów z jagodami nie wezmą, bo w letnie miesiące nie mogą na nie patrzeć – w domach jedzą je codziennie. Przyjezdni może by i zjedli, ale tamtejszą szosą auta przejeżdżają z częstotliwością jednego pojazdu na godzinę. Załóżmy, że właściciel nowego zajazdu miałby codziennie dwunastu, co tam!, dwudziestu gości. I co? Suraż ma się z tych pierogów utrzymać? Na razie tematem numer jeden jest tam zupełnie co innego – zamknięcie cukrowni w Łapach. Na żądanie Unii Europejskiej. Cukrowni, której otwarcie w latach 70. spowodowało awans suraskich (w „Konopielce” Edwarda Redlińskiego nazwanych taplarskimi) bagien na miarę – jak się wówczas mawiało – drugiej Polski.
Nic dziwnego, że Suraż zamieszkują sami euroentuzjaści. Wysłałbym tam, z eskortą, socjologa z „Więzi” – niech lepi pierogi.
Oczywiście, głupota jest wieczna i niezmienna. Była w PRL, jest w Niepodległej, nie zabraknie jej i jutro. Ale marzy mi się nasz kraj bez pomysłowych wykształciuchów. Bez Wujów Dobra Rada, którzy zawsze, ale to zawsze, mają do zaoferowania Polakowi jedno i to samo: pogardę.
Ma skończone wszystkie możliwe kursy doszkalające, jakie fundowano w oświacie – i funduje się je dalej – bez przerwy. Jest nauczycielem dyplomowanym i, mniemam, nie najgorszą polonistką. Skoro w szkole, gdzie uczyła przez lata, musiała ustąpić miejsca młodszym filolożkom (nie ma piękniejszego słowa!) – trudno, ale szkół przecież w Warszawie i okolicach nie brakuje. Jakoś jednak żona nie rozgląda się za oświatowym etatem. Nie chce być nazywana starą kurwą przez gnoja, którego nie można za to w jakikolwiek sposób ukarać. W Polsce uczeń przestaje chodzić do szkoły dopiero wtedy, gdy sam powie: basta! Wcześniej jest nietykalny.Zamieszanie w resorcie edukacji zwiększyło jedynie chaos tam panujący. Przekleństwo jakieś, czy co? Gdy po Romanie Giertychu, który cierpiał na biegunkę dobrych pomysłów, nastał Ryszard Legutko, wydawał się ministrem idealnym. Okazało się, że za bardzo. W efekcie mamy szefową resortu, która konsekwentnie przewraca w edukacji wszystko do góry nogami. Roman Giertych wymyślił sobie szkołę rodem ze „Wspomnień niebieskiego mundurka”, Katarzyna Hall z „Harry’ego Pottera”. Niezależnie od tego, że ta pierwsza wizja jest mi bliższa, obie są dziś nie do przyjęcia.
Giertych przegrał, bo przegrać musiał, zwłaszcza od momentu, gdy ośmielił się rzucić złym słowem w Gombrowicza. Wykształciuchy zawyły z rozpaczy i złości, bo tego, że – jak utrzymuje Jerzy Narbutt – autorowi „Transatlantyku” ironia myliła się ze zmysłem humoru, a jako człowiek był psychicznym kaleką i emocjonalnym impotentem, przyjąć do wiadomości, oczywiście, nie zamierzają.