Tańcząc w imię pokoju

Takich dni – a zwłaszcza nocy – Warszawa po wojnie nigdy jeszcze nie przeżywała.

Publikacja: 03.12.2007 10:41

Tańcząc w imię pokoju

Foto: ADM/PAP

W parku Skaryszewskim tańczono do białego rana oberki i kujawiaki, sambę, rumbę i bostona. Dopiero o świcie, jak relacjonował na gorąco „Sztandar Młodych”, „park olbrzymi i zielony, księżycowy, pustoszał. Ale pozostawały jeszcze grupki najbardziej rozbawionych. Jacyś Afrykańczycy z lekka podchmieleni śpiewali z Polakami „Góralu, czy ci nie żal”, a potem wykrzykiwali w swym niezrozumiałym dla nas języku „kenamacibo, decibo, tacibo”.

Czarnoskórzy goście cieszyli się podczas festiwalu młodzieży nadzwyczajnym powodzeniem. „Wczoraj, drugiego dnia festiwalu widziałem, jak na ławeczce w pobliżu pl. Unii dwie starsze panie przyjaźnie gwarzyły sobie z Murzynem” – donosił stołeczny dziennik. Taka pogawędka w innych okolicznościach mogłaby jeszcze niedawno skończyć się dla lekkomyślnych mieszkanek stolicy fatalnie – oskarżeniem o szpiegostwo. Ale, jako że powszechna szpiegomania mogła zaciążyć na atmosferze festiwalu i przynieść szkody propagandowe, zdecydowano się ją nieco powściągnąć. Władze bezpieczeństwa uchyliły w stosunku do zagranicznych gości festiwalowych zakaz wywożenia z kraju niewywołanych filmów fotograficznych. Wydano też pierwszy raz od lat pewną ilość niezbędnych delegatom planów stolicy. Takich rys – a także poważniejszych pęknięć – w obejmującym wszystkie dziedziny życia systemie panowania nad społeczeństwem pojawiło się w związku z festiwalem więcej. Przede wszystkim ustąpiło trochę, na te kilkanaście dni, obezwładniające obywateli PRL i warszawiaków poczucie całkowitego odcięcia od świata.

– Rodzice zaprowadzili mnie na imprezę, której gwiazdą była brazylijska tancerka samby. W pewnej chwili zauważyła mnie w ścisku pod estradą, przecisnęła się w moim kierunku przez tłum wielbicieli, dała mi autograf. Do tej pory otaczała mnie tylko szarzyzna. Nie wyobrażałem sobie, że może istnieć na świecie takie zjawisko. Jej urodę, wdzięk, kolor skóry i stroju, uśmiech pamiętam do dzisiaj – wspomina jeden ze znanych warszawskich dziennikarzy, wówczas siedmioletni.

Sympatia otaczająca zamorskich gości, zwłaszcza Hindusów w powiewnych szatach i turbanach oraz delegatów afrykańskich, miała być – jak dowodziły władze – wyrazem poparcia Polaków dla ich walki o wyzwolenie spod kolonialnego ucisku i jarzma kapitalistycznego. W rzeczywistości, jak zwracali uwagę już wtedy odważniejsi publicyści, „ludzi ciągnęło głównie do egzotyki”. Spontanicznie nawiązywane na ulicach rozmowy i improwizowane dyskusje, prowadzone często niemal na migi, rzadko zatrącały o te kluczowe zagadnienia. Takiego obrotu sprawy władza, która wielkim nakładem sił i środków zorganizowała tę największą w PRL imprezę masową, z pewnością się nie spodziewała.

Kolejny, V Festiwal Młodzieży i Studentów, miał jak wszystkie poprzednie służyć sprawie pokoju i ugruntowania socjalizmu w świecie, a ponadto przekonać Polaków, że osiągnięcia budownictwa socjalistycznego w PRL i panująca w niej wolność są przedmiotem powszechnej zazdrości za granicą. Ale przyjazd rzesz młodzieży postępowej do Warszawy – łącznie przybyło 25 tys. delegatów, w zdecydowanej większości z organizacji zrzeszonych w rządzonej przez komunistów i firmującej imprezę Światowej Federacji Młodzieży Demokratycznej – zamiast umocnić socjalizm w Polsce, najwyraźniej go osłabił. Już w trakcie wielomiesięcznych przygotowań pojawiły się niepokojące symptomy.

Nad organizacją festiwalu czuwał sekretariat KC PZPR, odbyło się w tej sprawie aż siedem posiedzeń. Po części wynikało to ze skali imprezy. Oprócz delegatów zagranicznych przewidywano udział w czterech kilkudniowych turach 150 tys. uczestników z kraju. Wymagało to m. in. zabezpieczenia 660 t mięsa i 750 tys. l piwa. Ale towarzyszy z najwyższych szczebli frasowała przede wszystkim kulejąca praca polityczna. Festiwal poprzedzały zakrojone na wielką skalę przedsięwzięcia ideologiczne, takie jak Gwiaździsta Sztafeta Festiwalowa, podczas której grupy aktywistów ZMP przemierzających kraj miały dotrzeć do każdej wsi, miasta i fabryki „z ogólnymi zasadami politycznymi, stawianymi przez organizację”. Powszechnie podejmowano festiwalowe zobowiązania produkcyjne – i to także w zaprzyjaźnionych krajach. Tak np. delegacja rumuńska przyjechała do Warszawy „za darmo”, pociągiem, który ciągnęła lokomotywa opalana węglem wydobytym w czynie produkcyjnym przez jednego z delegatów, górnika. Niemniej jednak, jak stwierdzano w poufnych materiałach, większość aktywistów młodzieżowych interesowała się głównie stroną organizacyjną imprezy. Krótko mówiąc – szykowała się na wielką zabawę.

Z niecierpliwością czekali na festiwal młodzi artyści, widząc w nim okazję do zamanifestowania swych artystycznych wizji, dalekich od oficjalnego socrealizmu oraz możliwość skonfrontowania ich ze światem. Wielkie dni przeżywali zwłaszcza plastycy, którym przypadło przygotowanie oprawy plastycznej imprezy i udekorowanie Warszawy. Na murach pojawiły się kolorowe malowidła, których forma wyraźnie nieraz odstawała od obowiązujących wzorów. Henryk Tomaszewski i Wojciech Fangor namalowali wzdłuż Marszałkowskiej niezwykły mural, rodzaj fryzu o długości 400 m.

Po tygodniach nawałnicy propagandowej nadeszła wreszcie 31 lipca 1955 r. uroczysta chwila otwarcia festiwalu – na wybudowanym specjalnie na tę okazję Stadionie Dziesięciolecia. I od razu dziać się zaczęły rzeczy niebywałe. Oto na murawę stadionu wkraczają przyodziani w fantastyczne pióropusze ciemnoskórzy tancerze z łukami, odtwarzający myśliwską pantomimę. Za nimi na czele delegacji duńskiej podąża pod purpurowym baldachimem nagi król, bohater baśni Andersena, za którym młodzi Duńczycy niosą portret swego wielkiego rodaka. Delegacja bułgarska defiluje z ogromnym bukietem róż z ukrytym w nim rozpylaczem olejku różanego.Tak dla Warszawy – wciąż jeszcze pełnej ruin, szarej, znękanej represjami i biedą – zaczął się karnawał. A karnawał – jak pisze Piotr Osęka w swym szkicu „Święto inne niż wszystkie. Propaganda i rzeczywistość V Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów w Warszawie” – „jest ze swej natury antytotalitarny: stanowi symboliczne odwrócenie ustalonego porządku, ponadto eksponuje indywidualizm w miejsce kolektywizmu – wszak każdy przebiera się według własnej woli i każdy inaczej; ubranego w maski tłumu nie da się kontrolować ani narzucić mu dyscypliny. W tym punkcie sierpniowe święto z asystemowego stało się zdecydowanie antysystemowe”.

Właśnie możliwość przybrania się w maskę lub przynajmniej kostium była w czasach powszechnej uniformizacji i inwigilacji szczególnie nęcąca. Wiesław Klimczak, w 1955 r. student filozofii UW, a dziś przewodniczący Komisji Historycznej Stowarzyszenia „Ordynacka”, przechowuje od pół wieku swoje zdjęcie w huzarskim mundurze z czasów napoleońskich. To pamiątka z wielkiego balu na uniwersyteckim dziedzińcu.

– Niektórzy zagraniczni delegaci pojawili się w fantastycznych strojach, nieraz porozbierani tak, że obrażało to socjalistyczną moralność – wspomina. – Fascynująca była dla nas ich otwartość w kontaktach osobistych, jakiś niepojęty luz. Nie wyobrażaliśmy sobie, że można się tak wygłupiać na ulicy albo zaczepić nieznajomego i zapytać go, jak się nazywa, co robi i czy ma dzieci. To był niesamowity powiew inności, zaraz po najcięższym okresie stalinizmu, dwa lata po śmierci Stalina.Warszawski karnawał był jednocześnie stalinowskim rytuałem. Każdemu z dni festiwalowych przypisano hasło polityczne, np. „Solidarność z młodzieżą krajów kolonialnych w jej walce o wolność” czy „Walczymy przeciw odrodzeniu militaryzmu niemieckiego”. Odbywały się wiece, urządzano dyskusje ideologiczne. Ale i one często przekraczały przyjęte w PRL ramy.

– Zagraniczni delegaci to była prawie bez wyjątku młodzież lewicowa, „postępowa”. W tym, w każdym razie wśród studentów, sporo ideologicznie nawiedzonych. Ale byli przyzwyczajeni do wolności i swobodnej krytyki. Pytali nas, dlaczego na uczelniach działa tylko jedna organizacja, w jakim celu zwalczamy religię i z jakich powodów nie wyjeżdżamy w świat. Mieli też o wiele większą wiedzę. Student filozofii, który, jak ja, nie czytał Sartre’a i nie miał pojęcia o egzystencjalizmie, nie był dla nich partnerem. Uświadomiliśmy sobie też podczas festiwalu, jakim kalectwem jest nieznajomość obcych języków – podkreśla Klimczak.

Jednak ideologiczne spory i drętwa wiecowa mowa nie wytrzymywały porównania z innymi festiwalowymi atrakcjami. Takimi jak choćby wielka kawalkada cyrkowa: „na platformie radzieckiego samochodu wieziono niedźwiedzie, jeden z nich zeskoczył, wsiadł na trzykołowy rower – i pojechał! Powszechną uwagę zwracał polski sztukmistrz w góralskim stroju, który stał na głowie, a nogami wprawiał w ruch ogromną butelkę. W węgierskim samochodzie jechała mała, bardzo elegancka małpeczka w różowym atłasowym ubranku”. Codziennie przez bite dwa tygodnie odbywały się w stolicy dziesiątki imprez – koncerty galowe i narodowe, konkursy artystyczne, wycieczki statkiem po Wiśle, ogniska, nauka zagranicznych tańców i języków, rewie mody, widowiska cyrkowe, uliczne parady. Przede wszystkim zaś tańczono – na placu Defilad, w parkach, nad Wisłą.

– Lato było wspaniałe, upalne. Żyło się nocami – wspomina Krzysztof Kowalewski, w owym czasie licealista przygotowujący się dopiero do egzaminów do szkoły teatralnej. – Najczęściej chodziłem pod Pałac Kultury, tam najwięcej się działo. W jednym miejscu występowali egzotyczni tancerze, w innym śpiewano przy gitarze. Zabawne było oglądać różnych warszawskich pijaczków, którzy próbowali bratać się z delegatami. Ale w sumie panowała dość romantyczna atmosfera. Uczucie, że przyszło do nas, żyjących w komunistycznej martwocie, całe bogactwo świata. Ludzie zachowywali się całkowicie spontanicznie, jak nigdy przedtem. Władza nie miała szans, żeby nad tym zapanować.

Jak donosił z satysfakcją jeden z dzienników, pewien arabski aktywista nauczył się słów polskiej piosenki i namawiał na spotkane delegatki: „Usta twoje – wiśnie słodkie, oczy twoje – polne chabry. Wybierz, wybierz mnie do tańca, dziewczyno z Warszawy”.

Jednym z najważniejszych celów festiwalu było, traktowane na równi ze zobowiązaniami produkcyjnymi, umacnianie ideowej przyjaźni między przedstawicielami młodzieży postępowej. W scenariuszu imprezy przewidziano nawet „ceremoniał zaprzyjaźniania się” – z udziałem grup co najmniej trzyosobowych. Możliwości zawarcia przyjaźni niekoniecznie ideologicznej między dwojgiem ludzi w ogóle nie brano pod uwagę. I tu rzeczywistość wymknęła się spod kontroli. W miasteczkach festiwalowych, jak wynika z poufnych informacji, nagminnie dochodziło do alkoholowych i erotycznych ekscesów. W prawobrzeżnej Warszawie można jeszcze spotkać paru rodaków w sile wieku, wyróżniających się ciemnym kolorem skóry i mówiących najczystszą praską mową.

PRL zyskała dzięki festiwalowi wielu nowych obywateli. Straciła – znacznie więcej. Na próżno dowodził w „Sztandarze Młodych” Kazimierz Koźniewski: „Szczekaczka z Monachium błaga naszą młodzież, żeby tylko tańczyła. Jak najwięcej tańczyła. Wierzą, że zatańczy się istotną treść festiwalu. Nie, sensu tego się nie zatańczy, nawet najdłużej trwającym tańcem. (...) W Warszawie tańczy się bowiem w imię czegoś i przeciw czemuś”. Ale mleko już się rozlało. Żelaznej kurtyny, raz uchylonej, nigdy później nie dało się do końca opuścić.

Rzeczywistość wymknęła się spod kontroli. W miasteczkach festiwalowych, jak wynika z poufnych informacji, nagminnie dochodziło do alkoholowych i erotycznych ekscesów

Warszawski karnawał był jednocześnie stalinowskim rytuałem. Każdemu z dni festiwalowych przypisano hasło polityczne, np. „Solidarność z młodzieżą krajów kolonialnych w jej walce o wolność”

W parku Skaryszewskim tańczono do białego rana oberki i kujawiaki, sambę, rumbę i bostona. Dopiero o świcie, jak relacjonował na gorąco „Sztandar Młodych”, „park olbrzymi i zielony, księżycowy, pustoszał. Ale pozostawały jeszcze grupki najbardziej rozbawionych. Jacyś Afrykańczycy z lekka podchmieleni śpiewali z Polakami „Góralu, czy ci nie żal”, a potem wykrzykiwali w swym niezrozumiałym dla nas języku „kenamacibo, decibo, tacibo”.

Czarnoskórzy goście cieszyli się podczas festiwalu młodzieży nadzwyczajnym powodzeniem. „Wczoraj, drugiego dnia festiwalu widziałem, jak na ławeczce w pobliżu pl. Unii dwie starsze panie przyjaźnie gwarzyły sobie z Murzynem” – donosił stołeczny dziennik. Taka pogawędka w innych okolicznościach mogłaby jeszcze niedawno skończyć się dla lekkomyślnych mieszkanek stolicy fatalnie – oskarżeniem o szpiegostwo. Ale, jako że powszechna szpiegomania mogła zaciążyć na atmosferze festiwalu i przynieść szkody propagandowe, zdecydowano się ją nieco powściągnąć. Władze bezpieczeństwa uchyliły w stosunku do zagranicznych gości festiwalowych zakaz wywożenia z kraju niewywołanych filmów fotograficznych. Wydano też pierwszy raz od lat pewną ilość niezbędnych delegatom planów stolicy. Takich rys – a także poważniejszych pęknięć – w obejmującym wszystkie dziedziny życia systemie panowania nad społeczeństwem pojawiło się w związku z festiwalem więcej. Przede wszystkim ustąpiło trochę, na te kilkanaście dni, obezwładniające obywateli PRL i warszawiaków poczucie całkowitego odcięcia od świata.

Pozostało 87% artykułu
Historia
Telefony komórkowe - techniczne arcydzieło dla każdego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem