W parku Skaryszewskim tańczono do białego rana oberki i kujawiaki, sambę, rumbę i bostona. Dopiero o świcie, jak relacjonował na gorąco „Sztandar Młodych”, „park olbrzymi i zielony, księżycowy, pustoszał. Ale pozostawały jeszcze grupki najbardziej rozbawionych. Jacyś Afrykańczycy z lekka podchmieleni śpiewali z Polakami „Góralu, czy ci nie żal”, a potem wykrzykiwali w swym niezrozumiałym dla nas języku „kenamacibo, decibo, tacibo”.
Czarnoskórzy goście cieszyli się podczas festiwalu młodzieży nadzwyczajnym powodzeniem. „Wczoraj, drugiego dnia festiwalu widziałem, jak na ławeczce w pobliżu pl. Unii dwie starsze panie przyjaźnie gwarzyły sobie z Murzynem” – donosił stołeczny dziennik. Taka pogawędka w innych okolicznościach mogłaby jeszcze niedawno skończyć się dla lekkomyślnych mieszkanek stolicy fatalnie – oskarżeniem o szpiegostwo. Ale, jako że powszechna szpiegomania mogła zaciążyć na atmosferze festiwalu i przynieść szkody propagandowe, zdecydowano się ją nieco powściągnąć. Władze bezpieczeństwa uchyliły w stosunku do zagranicznych gości festiwalowych zakaz wywożenia z kraju niewywołanych filmów fotograficznych. Wydano też pierwszy raz od lat pewną ilość niezbędnych delegatom planów stolicy. Takich rys – a także poważniejszych pęknięć – w obejmującym wszystkie dziedziny życia systemie panowania nad społeczeństwem pojawiło się w związku z festiwalem więcej. Przede wszystkim ustąpiło trochę, na te kilkanaście dni, obezwładniające obywateli PRL i warszawiaków poczucie całkowitego odcięcia od świata.
– Rodzice zaprowadzili mnie na imprezę, której gwiazdą była brazylijska tancerka samby. W pewnej chwili zauważyła mnie w ścisku pod estradą, przecisnęła się w moim kierunku przez tłum wielbicieli, dała mi autograf. Do tej pory otaczała mnie tylko szarzyzna. Nie wyobrażałem sobie, że może istnieć na świecie takie zjawisko. Jej urodę, wdzięk, kolor skóry i stroju, uśmiech pamiętam do dzisiaj – wspomina jeden ze znanych warszawskich dziennikarzy, wówczas siedmioletni.
Sympatia otaczająca zamorskich gości, zwłaszcza Hindusów w powiewnych szatach i turbanach oraz delegatów afrykańskich, miała być – jak dowodziły władze – wyrazem poparcia Polaków dla ich walki o wyzwolenie spod kolonialnego ucisku i jarzma kapitalistycznego. W rzeczywistości, jak zwracali uwagę już wtedy odważniejsi publicyści, „ludzi ciągnęło głównie do egzotyki”. Spontanicznie nawiązywane na ulicach rozmowy i improwizowane dyskusje, prowadzone często niemal na migi, rzadko zatrącały o te kluczowe zagadnienia. Takiego obrotu sprawy władza, która wielkim nakładem sił i środków zorganizowała tę największą w PRL imprezę masową, z pewnością się nie spodziewała.
Kolejny, V Festiwal Młodzieży i Studentów, miał jak wszystkie poprzednie służyć sprawie pokoju i ugruntowania socjalizmu w świecie, a ponadto przekonać Polaków, że osiągnięcia budownictwa socjalistycznego w PRL i panująca w niej wolność są przedmiotem powszechnej zazdrości za granicą. Ale przyjazd rzesz młodzieży postępowej do Warszawy – łącznie przybyło 25 tys. delegatów, w zdecydowanej większości z organizacji zrzeszonych w rządzonej przez komunistów i firmującej imprezę Światowej Federacji Młodzieży Demokratycznej – zamiast umocnić socjalizm w Polsce, najwyraźniej go osłabił. Już w trakcie wielomiesięcznych przygotowań pojawiły się niepokojące symptomy.