Hej, baba ryba!

W 1959 roku Wojtek Kędziora był uczniem Technikum Geodezyjnego w Poznaniu. Co jakiś czas dyrektor szkoły, pan Edmund Duczmal wysyłał go do fryzjera – bez skutku. Kędziora śpiewał wieczorami w poznańskich klubach, występując wraz z Tomkiem Dziubińskim, późniejszym gitarzystą m.in. Testu, jako duet Tomek i Wojtek.

Publikacja: 10.12.2007 00:12

Hej, baba ryba!

Foto: Rzeczpospolita

Wykonywali takie numery jak „Jailhouse Rock” i „Blue Sude Shoes”, do których, nomen omen, Kędziorze długie włosy były niezbędne. Tak przynajmniej uważał. Dyrektor Duczmal nie dawał za wygraną, mając z krnąbrnym choć muzykalnym uczniem i inne kłopoty, gdyż Wojtek przeboje Presleya śpiewał również na szkolnych imprezach. Pan Duczmal ze smutkiem kiwał głową i mówił: „Kędziora, czemu ty śpiewasz tylko po angielsku, dlaczego nie zaśpiewasz „Podmoskownyje wiecziera”?

Po latach Wojciech Korda (ex-Kędziora), wieloletni wokalista Niebiesko-Czarnych, śmiał się, wspominając swoje utarczki z dyrektorem szkoły, który – jak miało się okazać – dopominając się o repertuar wykonywany po rosyjsku trafił w dziesiątkę. Niebiesko-Czarni śpiewali bowiem i „Bradiagę”, i „Kałakolczik”.

Jesienią 1959 roku na ulicach w niektórych miastach w Polsce pojawiły się plakaty z napisem: „Don’t Knock The Rock! – Nie nokautujcie rocka!”. Do nokautu jednak doszło. Pierwszy polski zespół rockowy Rhythm and Blues ze swoim wokalistą Bogusławem Wyrobkiem, pionierem rocka nad Wisłą, Odrą i Bugiem, wytrzymał ledwie parę miesięcy i został rozwiązany.Ale zanim nastała epoka rockowa, mieliśmy erę jazzu. Złotą.

„Dżezowali” wszyscy, jedni grając, drudzy tańcząc, trzeci słuchając, a byli i tacy, którzy tylko wymachiwali marynarkami wydzierając się: „Hej, baba ryba”, co było całkowicie swojską, wersją „Hey, Ba-Ba-Re-Bop” Lionela Hamptona. Minęło parę lat i Wiesław Dymny w podobny sposób spolszczył „Twist and shout”, z czego wyszła mu niezapomniana „Hura huba” („Hura huba, hura huba, hej tańczy baba gruba/ I maleństwo hubę hula, w tańcu się nie przytula”; w puencie całej tej historii, z lekka oszołomieni, dowiadywaliśmy się, że „huba to jest grzyb, co rośnie na pniu”, co zresztą było do przewidzenia).

Niekonwencjonalnych odpowiedzi na pytanie: „Co to jest jazz?”, udzielał natomiast Leopold Tyrmand: „To skok barbarzyńcy, który poczuł Boga”. O jazzie mógł mówić godzinami, pisał o nim jak nikt („U brzegów jazzu”, 1957), organizował pierwsze po stalinowskiej zapaści pionierskie koncerty („był to właściwie czas, gdy jazz był przejawem protestu i sprawdzianem łączności między pokoleniami. Moje pokolenie przekonało się o tym, po dziesięciu latach dokładnej izolacji od pokolenia następnego, w marcu 1955 roku, na głośnej – w każdym sensie... – „Jam Session nr 1”, że myślimy jednakowo o wielu rzeczach, że razem chcemy bronić sztuki współczesnej...”).

Roman Waschko twierdził, że „dla Tyrmanda jazz był czymś więcej niż muzyką. Była to szczególna filozofia, szczególny sposób bycia, co tu dużo ukrywać, forma przeciwstawiania się oficjalnej polityce kulturalnej nieuznającej jeszcze wtedy jazzu”.

Charakterystyczne, że gdy jazz zdobył sobie wreszcie prawa obywatelskie, Leopold Tyrmand – było nie było prezes Polskiego Jazz Clubu założonego przy YMCA tuż po wojnie – przestał się nim interesować. Jazz zrobił zresztą szmat drogi, od obskurnych baraków, pomieszczeń stołówkowych i hal fabrycznych do Filharmonii Narodowej, w której pierwszy jazzowy koncert w styczniu 1958 roku otwierał... Stefan Kisielewski, ówczesny poseł na Sejm PRL.Lata popaździernikowe to był czas studentów, nie tylko z uwagi na dramatyczną historię tygodnika „Po Prostu” zlikwidowanego za pomocą pał milicyjnych. To studenci dyktowali, jak się wygląda, gdzie bywa, co tańczy, co czyta, czego słucha, a nawet co pije (wódkę!). To na przedstawieniu studenckiego kabaretu miał miejsce pierwszy w Polsce striptiz, co wywołało niesłychane poruszenie, zwłaszcza że tytuł spektaklu „W tym szaleństwie jest metoda” nasuwał przeróżne skojarzenia, włącznie z politycznymi. Ale na premierę „Ubu króla” w studenckim klubie Hybrydy przyszła nie tylko Maria Dąbrowska czy Artur Sandauer, także premier Józef Cyrankiewicz.

Na Tadeusza Federowskiego, perkusistę grającego jazz od zawsze, uczestnika pierwszej wyprawy na Zachód polskich muzyków jazzowych, zespołu Polish All Stars – w 1958 roku do Danii, natknąłem się po latach w kawowym barku. Wystarczyło, że zanuciłem „Baiao bongo”, a pan Tadeusz natychmiast się ożywił.

– Te wszystkie „Indonezje”, „Vaia Con Dios” czy właśnie „Baiao bongo” były straszne, ale to one zaprowadziły słuchaczy do jazzu – powiedział Federowski, a następnie zgodnie zaczęliśmy biadolić, że dziś jazz nie wywołuje już ani takich emocji, ani też nie ma tak wielkich rzesz zwolenników.

– I przeciwników – dodał pan Tadeusz, przypominając, jak to najpoważniejsi publicyści swych czasów nazywali jazz „wykwitem imperialistycznej, zdegenerowanej kultury”. Po 1956 roku nikt już na ten temat się nie zająknął. Nikomu też nie przeszkadzała marynarka w kratę, buty na słoninie trzykrotnie szyte, wąskie spodnie – rurki, kolorowe koszule i takie też skarpetki, niekiedy w paski. Szczytem elegancji były zdobywane na „ciuchach” przy placu Szembeka włoskie pantofle i francuskie swetry (koniecznie na suwak!).Wcześniej podejrzana była nie tylko garderoba, muzyka, ale i taniec. Znamienne pod tym względem losy samby opisał kiedyś wierszem Janusz Minkiewicz, problem ujmując satyrycznie. W „Opowiadaniu samby” ta ostatnia żaliła się:

Potępiona i wyklęta

Do podziemia mnie zepchnięto...

Mnie.

Ów owoc zakazany,

Bikiniarze

Wzięli w tany.

I tańczyły mnie ich parki

(Z dżolerami bikiniarki).

Aż, jak pisała Maria Dąbrowska, „Tu zaszła zmiana w scenach mojego widzenia”:

Jak na dany znak – pif-paf –

Przywrócono mnie do praw.

Płyną odtąd dytyramby

Ku czci mojej, czyli samby,

Żem ludowa,

Żem typowa,

Że są śliczne do mnie słowa,

Miła-m, swojska-m, naturalna-m,

Słowem – internacjonalnam!

Po sambie i rumbie przyszła moda na boogie woogie, a niebawem wszystkich ogarnęło szaleństwo rock’and’rolla. Najlepsi dansiorzy zdobywali mołojecką sławę i ich nazwiska czy pseudonimy wymawiano z czcią równą tej, jaką obdarzano takich muzyków jak Andrzej Kurylewicz, Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz, Krzysztof „Komeda” Trzciński, Jan „Ptaszyn” Wróblewski czy młodziutki Zbyszek Namysłowski, który z tą samą fantazją potrafił grać na każdym instrumencie. Tylko najwspanialsze solówki jazzmanów wytrzymywały konkurencję z choreograficznymi popisami Henia „Melomana”, naprawdę Henryka Kurka, który jako pierwszy w parze z Izabelą, żoną klarnecisty Janusza Zabieglińskiego, odtańczył rock’and’rolla – w 1956 roku w Stodole. Innym znakomitym tancerzem tamtych lat był Gienek Frajer, dziś Eugeniusz Halski, w którego niedawno opublikowanych wspomnieniach („Gienka Frajera życie jak rock’and’roll”, 2006) nie wiadomo, czego jest więcej: tanecznych figur, pięknych kobiet, synkopowanych dźwięków czy... alkoholu. Kto jednak w Polsce nie wie o tym, co Perfect nam po latach wyśpiewał: „Chłop zaprawia, ale dżez!”.

Historia
Telefony komórkowe - techniczne arcydzieło dla każdego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem