Najpierw ponure nastroje przy wysłuchiwaniu sobotniego komunikatu o podwyżkach cen, co oznaczało dalsze pogorszenie warunków życia. Miałem 17 lat i w poniedziałek 13 grudnia poszedłem do szkoły. Nasze LO nr 1 było ok. 200 metrów od bramy Stoczni Gdańskiej. Podczas lekcji wyrwał nas z ławek szum za oknami. Płynęła rzeka stoczniowców. Machając kaskami, wołali: „Chodźcie z nami!”. Serce mi żywiej zabiło, bo z kolegami, m.in. z Aleksandrem Hallem, tworzyliśmy grupę o antyrządowym nastawieniu. Nauczyciele zamknęli nam jednak drzwi szkoły na głucho, ale uciekłem przez szatnię i dziurę w płocie.
Ciągnęło mnie do centrum wydarzeń. Przyłączyłem się do stoczniowców idących nadać komunikat o strajku. Przez głośniki zradiofonizowanej nyski kolejni rozmówcy lamentowali, że mają za wysokie normy, pracują po godzinach, brakuje rękawic itp. Kiedy podszedłem do mikrofonu, wygarnąłem, co mnie bolało: że nie ma co jeść, bo Polska jest w niewoli Związku Radzieckiego. Wspomniałem, kto nam urządził Katyń i dodałem, że ten ustrój trzeba obalić. Nastąpiło poruszenie. Gwizdy, okrzyki: „Prowokator!”. Robotnicy z nyski podziękowali mi z protekcjonalnym pobłażaniem.
Drugiego dnia nawet nie wszedłem do szkoły, którą zmieniono w koszary ZOMO. Dzień spędziłem na walkach z milicją i podpalaniu gmachu Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Sprzyjała nam okoliczność, że ok. 50 metrów od niego był sklep chemiczny, a w nim butelki siwej pasty do podłóg. Miotana, kleiła się do ścian i paliła, wydzielając gęsty dym. Żołnierze strzegący komitetu oddali kilka salw w powietrze ślepymi nabojami, a potem pociskami smugowymi, co tłum tylko rozjuszyło. W końcu się poddali.
Trzeciego dnia Gdańsk był na ogół spacyfikowany. Padły śmiertelne strzały pod Stocznią. Ludzie w bezsilnym gniewie rzucali kamieniami w transportery. Chcieliśmy z Aleksandrem Hallem i Jackiem Młynkiem wybrać się do Gdyni, ale pociągi nie kursowały. Postanowiliśmy zatem zajrzeć do rzeczki Raduni, gdzie wandale wrzucali ponoć książki. Rzeczywiście, pływały koło Wielkiego Młyna. Jednak nie książki, tylko dzieła Marksa i Lenina. Nagle, prawie nas rozjeżdżając, wjechała na chodnik milicyjna suka. Fukcjonariusz z pianą na ustach wskazał mnie: „Tego!”. Wrzucili „tego” między krwawiących ludzi i powieźli na Piwną. Posterunek był po przejściach: osmalony; wybite szyby pozastawiano szafami.
Na schodach, podestach i gdzie się dało, milicjanci urządzali tzw. ścieżki zdrowia, pałując wszystkich gdzie popadło. Strasznie długo mnie bolało mimo grubego, zimowego płaszcza. Sfotografowali, pobrali odciski palców. Mnóstwo ludzi stało z rękami na ścianach. Tajniacy brutalnie ich obracali, żeby porównać z twarzami na posiadanych zdjęciach. Rozpoznanych wygarniano. W całej komendzie rozlegały się krzyki bitych. To był zorganizowany terror. Jedni klęczeli, inni obcinali im włosy scyzorykami. Kto nie chciał tego robić, obrywał pałą. Ściany schlapane krwią robiły makabryczne wrażenie.