Nie czułem zagrożenia jako „przedstawiciel władzy ludowej”. Czułem się, owszem, niepewnie, bo chłopcom z naszego roku wyznaczono koszmarny rewir między Aninem i Międzylesiem. Ciemno, błoto, daleko od domu do domu, trudno trafić. Ale agresji ze strony spisywanych nie doznałem, no, może poza pewną ograniczoną umysłowo nimfomanką. Jakiś emeryt straszył mnie też „jakby co”, niby lampartami, dwoma kotami spokojnie wygrzewającymi się na piecu. Nie agresja, ale bieda, potworna nędza wstrząsała nami wtedy. Tuż pod Warszawą ujrzałem na przykład prawdziwe klepisko w jakimś dziwnym szałasie-ziemiance, gdzie z żoną i dziećmi mieszkał robotnik z FSO. Ówcześni „bogacze” mieli natomiast „wille” – prymitywne sześciany gomułkowskiego typu, przedmiot zazdrości.
Przez kilka dni wracałem stamtąd zziębnięty i głodny. Wcale już nie pamiętałem Marca ani najazdu na Czechosłowację. Jeszcze kilka dni minęło, zanim w ogóle dotarło do mnie, że władza kazała zabijać rodaków. Po kilku kolejnych dniach z ulgą i nadzieją zobaczyłem w telewizorze nowego pierwszego sekretarza. Dziesięciu lat potrzebowałem, aby w sierpniu 1980 roku poznać pełną prawdę o tamtych wydarzeniach.
Maciej Rosalak - redaktor cyklu dziennikarz „Rzeczpospolitej” m.rosalak@rp.pl