Rówieśnicy: Maryla Rodowicz, Jan Krzysztof Kelus

Kontrast zgrzytliwy. „Madonna PRL” i najbardziej osobny ze śpiewaków „Sentymentalnej Panny S”. A zaczynało się bliźniaczo, od lekkiego hipisowania końca lat 60. Salinger, Woodie Guthrie, pudło rezonansowe ze sklejki i najłatwiejszy dla samouków akord E7. Dla niego z czasem „e siedem” zaczęło oznaczać szosę do Radomia na procesy KOR; dla niej pozostało mocnym dźwiękiem durowym.

Aktualizacja: 14.01.2008 19:21 Publikacja: 14.01.2008 00:21

Rówieśnicy: Maryla Rodowicz, Jan Krzysztof Kelus

Foto: Forum

Rocznik 1945. Do tańca i do różańca: Sopot, Opole, festiwal w Soczi i koncert w Wadowicach. Coś przecież pozostaje niezmienne: mocny makijaż oczu i pedał gazu dociśnięty na maksa, czy idzie o szosę, czy o emocje. Głośno, szybko, wesoło!

Co robi ładna dziewczyna z Włocławka, która ma zacięcie do lekkoatletyki i lubi poezję śpiewaną? Zdaje na AWF i występuje w studenckich zespołach bigbitowych, kabaretach, na przeglądach piosenki autorskiej. Trochę się waha, bo w sztafecie 4 x 100 też odnosi sukcesy, ale – jakby cytowała bohatera „Amadeusza” w jednej z pierwszych scen filmu – w końcu mówi „To moja muzyka!” i rusza w świat. Debiut w Opolu w 1968 roku i od razu sukces. Suknie cygańskie. Takież romanse.

Żyło się...! Wspomnienia z lat 70. („Niech żyje bal”, Warszawa 1992) chwilami nie do odróżnienia od kroniki towarzyskiej w najnowszej „Vivie”. Te same nazwiska (Krzysztof Mroziewicz, Daniel Passent, Olga Lipińska, Małgosia Frank [Niemczycka]) i ten sam zachwyt: jacy my jesteśmy wspaniali, jak się cudownie bawimy! I to ze smakiem, z fantazją, ze stylem: przejażdżki konne nad Bugiem, tenis, jajecznica z przepiórczych jaj. „Kolacyjki, jazdy zaczarowaną dorożką, (…) jakieś wódki, rozmowy”. Doprawdy, w zbyt już czarnych barwach malujemy ten PRL.

To nie jest tak, że wymiar „polityki” jest nieobecny w życiu i wspomnieniach Rodowicz. Cała ta sfera była, owszem, wszechobecna nawet, determinująca życie codzienne – i zarazem traktowana z dojrzałą wyrozumiałością i dystansem, tak jak akceptujemy jesienne grypy czy lutową gołoledź: nieuchronne. „Życie jest, bracie, życiem” – podsumował tę postawę w jednej z piosenek ten, co jeździł już w tym czasie na procesy do Radomia. Marylka jeździła dalej: na Festiwal Piosenki Żołnierskiej do Kołobrzegu, na tournée do ZSRR, NRD, CSRS, LRB, a nawet, w 1978 roku, na Kubę, gdzie poznała Fidela Castro, a nawet, nucąc mu, pogrążyła konkurentkę. No bo jakże inaczej? – zdziwiłaby się. – Przecież najważniejsze jest śpiewanie!

Co nie znaczy, by nie widziała śmieszności sekretarzy, ceremonii, zabiegów o paszport. Śmiano się z tego, przenikliwie a cicho, na parties i w SPATiF. („Ironia, ta chluba niewolnych”, pisał jakoś w tym czasie Miłosz). I Maryla zapisywała co śmieszniejsze qui pro quo (izba pamięci Lenina w kaukaskim kurorcie) i chowała co zabawniejsze zdjęcia (z Mieczysławem Moczarem, w 1975 r. dyrektorem Instytutu Kultury Polskiej w Dreźnie – nad politurowanym blatem tęgoszyi towarzysz i łabędzioszyja muza). I tyle.

Szczególna odwaga: efektownej szarży. Mistrzyni pastiszu, żartu swoim kosztem, gotowa do publikacji zdjęć ze świadomie lub niechcący groteskową miną (nie jest to, zwłaszcza jak na salonową lwicę, mało). Czy to temperament aktorski każe tak zmieniać przebrania? W stanie wojennym – występuje w TV z parodiującą punk-rocka kapelą „Różowe czuby”. Na koncercie kolęd tej jesieni – w sutych, ciemnych błękitach, poważnych i maryjnych. W Opolu przed dwoma laty – w bluzce z domalowanym biustem. There’s nothing like fun!

I publicity. Maryla udziela się do dziś: a to napisze coś do antologii wypowiedzi sławnych ludzi o koniach (Czytelnik, 2007), a to pogwarzy o swych podróżach z Agnieszką Perepeczko (Świat Książki, 2003). A przede wszystkim – nagrywa: longplay „Maryla Rodowicz” miał w ZSRR 10 milionów egzemplarzy nakładu. „Marysia Biesiadna” w 1994 roku trochę mniej, ale i tak stała się częścią narodowej spuścizny. Gdziekolwiek w kraju stoi butelka ciepłej wódki – na kursie przewodników beskidzkich czy u cioci na imieninach – zawsze prędzej czy później zabrzmi pieśń „Hej, sokoły”.

Ale „Małgośkę” – to trzeba przyznać – pięknie zaśpiewała.

Rocznik 1942. „Osobno” jako podstawowy kierunek kompasu. „Półgłosem” jako rdzeń poetyki. Czasem przemyca się „Kulturę” przez Tatry, czasem sypie ulotki. Gdyby na śpiewanie zebrało się kiedyś Simone Weil, jej songi brzmiałyby pewnie jak piosenki JKK.

Mieliśmy w sobie – wspomina Kelus pierwszą wyprawę z pieniędzmi dla rodzin aresztowanych w 1976 roku – sporo niezgody na świat komunistycznego totalu, niezałatwione rachunki z bezpieką. I pewną osobowościową predyspozycję, dla której w naszym języku nie ma dobrej nazwy, a którą Anglicy nazywają sympathy for an underdog, emocjonalna identyfikacja z psem pod spodem – tym gryzionym, a nie gryzącym”.

Student socjologii u Ossowskich, ciekaw neopozytywizmu i niechętny kulturze masowej (w tym Beatlesom) pierwszą ulotkę, pod mocnym tytułem „Faszyzm nie przejdzie”. Pierwsze aresztowanie, nakaz meldowania się – i pierwsza próbka większej niż przeciętna niezależności: ukrywanie się, wraz z żoną Urszulą, przez kilka miesięcy w schronisku na Turbaczu prowadzonym przez przyjaciół.

Sprawa przyschła? Więc wraz z zaprzyjaźnionymi taternikami pomoc w inicjatywie Macieja Kozłowskiego: przerzucaniu wydawnictw Instytutu Literackiego, przemyconych wcześniej na Słowację, przez Tatry. Po drodze, bagatela, zjazd w lawinie schodzącej z Rysów. W sprawie taterników jesienią 1969 roku zapadły już poważne wyroki – od trzech do czterech i pół roku.

Wyszedł po dziewięciu miesiącach, na mocy amnestii, jesienią 1970. I dalej rzucał swój „wdowi grosz na szalę historii”. Z wilczym biletem, wyrzucony ze studiów doktoranckich w PAN (choć doktorat, kilka lat później, obronił!), zaczął, znów jak mało kto wówczas, żyć – z wyboru – „obok”. Prace zlecone, prowadzenie obozów żeglarskich, badania socjologiczne dla Instytutu Wenerologii AM, prowadzenie warsztatów terapeutycznych dla pierwszych w Polsce narkomanów (m.in. z Jurkiem Owsiakiem).

Pod pokładem, przy ognisku i w schroniskach – czasem się śpiewa. Nieestradowo. Czasem ktoś sięga po pożyczoną gitarę i uczy się kilku akordów, aż do pociętych opuszków palców.

Piosenki Kelusa rozpoznawalne są od razu: proste akordy, niespieszna narracja i widzenie świata pełne melancholii, lecz wolne od rozpaczy. Dużo skupienia na przemijaniu: narodów, odwagi i naszego własnego, krótkiego czasu. Plus piekący sarkazm wobec tanich uniesień zbiorowych, w tym kultu kupowanego na talony fiata 126p.

Jakoś w tym czasie właśnie, gdzieś między „Piosenką o Jacku Staszelisie” a „Piosenką o rzeczach białych” – Konrad Bieliński zaczął szukać znajomych, którzy mogliby jeździć jako kurierzy do Radomia. „Co innego przeczytać w ulotce, że gdzieś są jacyś represjonowani, a co innego zobaczyć na własne oczy, poczuć, obwąchać – pisze Kelus. – Ludzie, którym trzęsą się ręce ze strachu, płaczące baby, zapach placków na zjełczałym oleju. Makrobiotyka biedy”.

Stąd – działacz Biura Interwencji KOR. Czasem pojawiający się gdzieś z gitarą, jak w salonie Anny i Tadeusza Walendowskich, skąd wziął pomysł na kopiowanie i sprzedaż kaset pod własnym nazwiskiem, znów łamiąc jako pierwszy w bloku monopol państwa, tym razem fonograficzny. A prywatnie – na szlakach coraz dalej „w bok od szosy głównej”, zbierając szyszki z gonnych sosen i hodując, dopóki zdrowie pozwalało, pszczoły w sennych wioskach Borussii i Mazur, „pięćset mil od nikąd”. Nieobecny w „życiu publicznym” przez długie lata – i pojawiający się czasem, kiedy znów jakiś underdog okaże się w potrzebie. Mroźnym grudniem 2004 roku Jan Krzysztof Kelus i jego żona wsiedli do autokaru z Polską Misją Obserwacyjną, by pilnować uczciwości pomarańczowych wyborów prezydenckich w odległym od trzy tysiące kilometrów Charkowie.

Rocznik 1945. Do tańca i do różańca: Sopot, Opole, festiwal w Soczi i koncert w Wadowicach. Coś przecież pozostaje niezmienne: mocny makijaż oczu i pedał gazu dociśnięty na maksa, czy idzie o szosę, czy o emocje. Głośno, szybko, wesoło!

Co robi ładna dziewczyna z Włocławka, która ma zacięcie do lekkoatletyki i lubi poezję śpiewaną? Zdaje na AWF i występuje w studenckich zespołach bigbitowych, kabaretach, na przeglądach piosenki autorskiej. Trochę się waha, bo w sztafecie 4 x 100 też odnosi sukcesy, ale – jakby cytowała bohatera „Amadeusza” w jednej z pierwszych scen filmu – w końcu mówi „To moja muzyka!” i rusza w świat. Debiut w Opolu w 1968 roku i od razu sukces. Suknie cygańskie. Takież romanse.

Pozostało jeszcze 89% artykułu
Historia
80. rocznica marszu śmierci z KL Stutthof. 170 km w mrozie sięgającym poniżej 20 stopni
Materiał Promocyjny
Jaką Vitarą na różne tereny? Przewodnik po możliwościach Suzuki
Historia
Krzysztof Kowalski: Zabytkowy łut szczęścia
Historia
Samotny rejs przez Atlantyk
Historia
Narodziny Bizancjum
Materiał Promocyjny
Warta oferuje spersonalizowaną terapię onkologiczną
Historia
Muzeum rzezi wołyńskiej bez udziału państwa
Materiał Promocyjny
Psychologia natychmiastowej gratyfikacji w erze cyfrowej