Niedługo potem inny dawny gospodarz Davida, Jack Cassara, otrzymał list napisany rzekomo przez Sama Carra: „Drogi Jacku. Byłem niezmiernie zmartwiony, gdy usłyszałem o twoim wypadku. Spadłeś z dachu swojego domu. Chciałem ci po prostu powiedzieć – bardzo mi przykro! Jestem pewien, że szybko poczujesz się lepiej, wrócisz do zdrowia i pełni sił. Proszę, następnym razem bądź ostrożniejszy. Ponieważ teraz jesteś unieruchomiony, daj nam znać, gdyby Nann czegoś potrzebowała. Sam i Francis". Cassara skontaktował się z nadawcą i dowiedział się, że Carr nie pisał do niego żadnego listu. Mężczyźni postanowili się spotkać. W trakcie rozmowy doszli do wniosku, że jedyne, co ich łączy, to dawny lokator, któremu przeszkadzały psy. Policji ich wnioski wydały się jednak nieistotne. Gdyby potraktowano je poważnie, 31 lipca Stacy Moskowitz zachowałaby życie, a jej chłopak Bobby Violante wzrok.
Atak nastąpił w pobliżu parku na Brooklynie. Berkowitz otworzył ogień do pary całującej się w samochodzie. Stacy zmarła w szpitalu, a Bobby jest prawie niewidomy. Kilka dni po ataku na policję zgłosiła się Cecilia Davis. Spacerując z psem, widziała mordercę. Śledził ją jakiś czas, chowając się za drzewem, po czym ruszył w jej kierunku z przerażającym uśmiechem. Dziewczyna przestraszyła się i uciekła do domu. Po jakimś czasie usłyszała huk petard. Dopiero z mediów dowiedziała się, co naprawdę wydarzyło się w parku.
Gorzka kropla sławy
Po tym wydarzeniu Berkowitz wysłał kolejny list. Tym razem do gazety „Daily News". A miesiąc później detektywi wreszcie połączyli fakty, daty i dziwne listy zgłaszane na policji. Idąc śladem znanego im już z imienia i nazwiska mordercy, znajdowali coraz więcej dowodów potwierdzających jego winę. W końcu sąsiad Berkowitza pokazał policjantom ostrzelane drzwi do swojego mieszkania. Tkwiły w nich pociski kalibru 44. Kropką nad i był jednak mandat za złe parkowanie wystawiony na Davida Berkowitza. Znaleziono go na miejscu zbrodni.
10 sierpnia 1977 r. otoczono dom przy Pine Street 35. Berkowitz wrócił dopiero późnym wieczorem. „Stój, policja! – zawołał detektyw John Falotico. – Teraz cię mam. Kto tam jest?". „Sam wiesz – odpowiedział pogodnie mężczyzna. – Jestem Sam. David Berkowitz". Przyznał się do wszystkich zarzutów – morderstw i napaści, ale dorzucił też kilka innych – 1488 pożarów wznieconych w mieście. Opowiadał o wszystkim spokojnie i pogodnie. Nie pominął żadnych szczegółów. Twierdził, że jest zadowolony z zatrzymania, bo demony już za bardzo mu dokuczały.
Został skazany łącznie na 365 lat więzienia. Uniknął kary śmierci, ponieważ sąd uznał, że jest chory psychicznie. Odsiaduje wyrok w więzieniu Sullivan w stanie Nowy Jork. Na początku sprawiał wiele kłopotów. Aż do 1979 r., gdy jeden ze współwięźniów próbował go zamordować. Berkowitz cudem przeżył napaść i od tego czasu całkowicie się zmienił. Ukończył studia, został wyświęcony na kapelana, napisał autobiografię i udziela wywiadów. Zażyczył sobie, żeby nazywać go Synem Nadziei, i przeistoczył się w gorliwego chrześcijanina. Jego strona internetowa zaczyna się od słów skruchy: „Jest mi bardzo przykro z powodu bólu, cierpienia i smutku, jakie przyniosłem ofiarom moich zbrodni. Opłakuję tych, którzy są zranieni, i członków rodziny tych, którzy stracili ukochanych z powodu moich egoistycznych działań. Żałuję tego, co zrobiłem i prześladuje mnie to".