Orłoś był i tak w tej szczęśliwej sytuacji, że gdy zobaczył swoją książkę w rękach funkcjonariusza SB, wiedział, w jakim charakterze został poproszony na rozmowę. Był po jednej stronie barykady, jego rozmówca po drugiej. Oczywiście, mógł z tego spotkania do domu nie wrócić, przynajmniej przez jakiś czas. Ale sytuację miał jasną. A że mogłaby stać się ona jeszcze bardziej klarowna, gdyby tamten telefon zlekceważył, zaczekał na urzędowe wezwanie, a następnie posłużył się formułą „odmawiam zeznań” – tego nie wiedział. W PRL, gdy władza od człowieka czegoś chciała, nie odmawiało się jej. To był inny świat.
W tym innym świecie jedni wili się niczym piskorze, by zejść z oczu policji politycznej, by przestała się nimi interesować. Inni przeciwnie, gorliwie wypełniali „życzenia” bezpieki, stawali się regularnymi agentami, częstokroć wyprzedzającymi oczekiwania swoich mocodawców. Nie ma sensu powtarzać wielokrotnie przywoływanych nazwisk. Co tymi ludźmi powodowało? Strach, chciwość, chęć poczucia się kimś ważniejszym, niż było się w rzeczywistości? Każdy przypadek był inny, niemniej w środowiskach twórczych próżno by szukać takich delatorów, o których pisał Czesław Miłosz w „Roku myśliwego”, a którzy rzekomo „wiedzą, że trzeba kombinować, aby jakoś przeżyć, i co do których nie ma wątpliwości, że za równowartość jednego posiłku sprzedadzą bliźniego (...) Zawsze ich dużo, ale reżimy totalitarne mnożą ich ilość zawrotnie”.
Nie, tajni współpracownicy SB rekrutujący się spośród twórców kultury, niezależnie od ich aktualnej kondycji finansowej, z głodu z pewnością nie przymierali. Co nie znaczy, że nie byli łasi na dobra materialne. Dowodzą tego pokwitowania otrzymywanych „prezentów”, a często konkretnych sum pieniędzy za „usługi”.
Brak pełnego dostępu do akt Instytutu Pamięci Narodowej, nieprzeprowadzenie lustracji w kilku nadzwyczaj ważnych środowiskach, przede wszystkim naukowym i dziennikarskim, spowodowało chaos, w wyniku którego jednym tchem wymienia się nazwiska agentów wyjątkowo szkodliwych (daleko nie szukając: Maleszka) i ludzi, bywało, że zasłużonych, którzy nie potrafili zerwać swoich kontaktów z SB, niezależnie od tego, że kontakty te nie przynosiły większych szkód społecznych.
Inna sprawa, że wyrwać się z bezpieczniackich łap nie było łatwo. W „Pięknych dwudziestoletnich” z właściwym sobie, nieco szubienicznym poczuciem humoru Marek Hłasko opowiadał, jak to w Pałacu Mostowskich zrobiono z niego policyjnego konfidenta. Następnie nachodziły go łapsy, namawiając do sporządzania donosów i nie przyjmując do wiadomości oświadczeń początkującego pisarza, że „wszystko, co mogę zrobić, to napisanie donosu na samego siebie”. W końcu wyczerpany nękaniem przez ubecję, opowiedział o wszystkim znajomemu pracującemu ponoć kiedyś w Informacji Wojskowej. „Uśmiał się serdecznie i obiecał pomóc. Powiedział przy tym: – Nic się nie przejmuj, synu. Powiadają, że młody Adaś Mickiewicz też zajmował się donosami. Daniel Defoe był agentem policji. Tak samo mówią o Kraszewskim; tak samo o Brzozowskim. Idź dalej śmiało tą drogą. Ale jeśli nie chcesz, pomogę ci”.