Wybitne dokonania w sztuce delatorstwa

Kazimierz Orłoś w „Historii »Cudownej meliny«” wspomina o tym, że wydaną w Paryżu przez Giedroycia swoją powieść ujrzał po raz pierwszy leżącą na biurku oficera Służby Bezpieczeństwa. Miało to miejsce na Rakowieckiej, dokąd wezwano go... telefonicznie. Nieznany mężczyzna zadzwonił do jego mieszkania i poprosił o stawienie się na ubecji danego dnia o wskazanej godzinie. Pisarzowi do głowy nie przyszło odmówić tego spotkania. Inni dostawali podobne telefony, z tym że jeszcze mniej formalne, bo „zapraszające” do kawiarni, restauracji czy na spacer po Łazienkach

Publikacja: 04.09.2008 02:40

Seria zdjęć bezpieki z pobytu Czesława Miłosza w PRL między 5 a 19 czerwca 1981 roku

Seria zdjęć bezpieki z pobytu Czesława Miłosza w PRL między 5 a 19 czerwca 1981 roku

Foto: IPN

Orłoś był i tak w tej szczęśliwej sytuacji, że gdy zobaczył swoją książkę w rękach funkcjonariusza SB, wiedział, w jakim charakterze został poproszony na rozmowę. Był po jednej stronie barykady, jego rozmówca po drugiej. Oczywiście, mógł z tego spotkania do domu nie wrócić, przynajmniej przez jakiś czas. Ale sytuację miał jasną. A że mogłaby stać się ona jeszcze bardziej klarowna, gdyby tamten telefon zlekceważył, zaczekał na urzędowe wezwanie, a następnie posłużył się formułą „odmawiam zeznań” – tego nie wiedział. W PRL, gdy władza od człowieka czegoś chciała, nie odmawiało się jej. To był inny świat.

W tym innym świecie jedni wili się niczym piskorze, by zejść z oczu policji politycznej, by przestała się nimi interesować. Inni przeciwnie, gorliwie wypełniali „życzenia” bezpieki, stawali się regularnymi agentami, częstokroć wyprzedzającymi oczekiwania swoich mocodawców. Nie ma sensu powtarzać wielokrotnie przywoływanych nazwisk. Co tymi ludźmi powodowało? Strach, chciwość, chęć poczucia się kimś ważniejszym, niż było się w rzeczywistości? Każdy przypadek był inny, niemniej w środowiskach twórczych próżno by szukać takich delatorów, o których pisał Czesław Miłosz w „Roku myśliwego”, a którzy rzekomo „wiedzą, że trzeba kombinować, aby jakoś przeżyć, i co do których nie ma wątpliwości, że za równowartość jednego posiłku sprzedadzą bliźniego (...) Zawsze ich dużo, ale reżimy totalitarne mnożą ich ilość zawrotnie”.

Nie, tajni współpracownicy SB rekrutujący się spośród twórców kultury, niezależnie od ich aktualnej kondycji finansowej, z głodu z pewnością nie przymierali. Co nie znaczy, że nie byli łasi na dobra materialne. Dowodzą tego pokwitowania otrzymywanych „prezentów”, a często konkretnych sum pieniędzy za „usługi”.

Brak pełnego dostępu do akt Instytutu Pamięci Narodowej, nieprzeprowadzenie lustracji w kilku nadzwyczaj ważnych środowiskach, przede wszystkim naukowym i dziennikarskim, spowodowało chaos, w wyniku którego jednym tchem wymienia się nazwiska agentów wyjątkowo szkodliwych (daleko nie szukając: Maleszka) i ludzi, bywało, że zasłużonych, którzy nie potrafili zerwać swoich kontaktów z SB, niezależnie od tego, że kontakty te nie przynosiły większych szkód społecznych.

Inna sprawa, że wyrwać się z bezpieczniackich łap nie było łatwo. W „Pięknych dwudziestoletnich” z właściwym sobie, nieco szubienicznym poczuciem humoru Marek Hłasko opowiadał, jak to w Pałacu Mostowskich zrobiono z niego policyjnego konfidenta. Następnie nachodziły go łapsy, namawiając do sporządzania donosów i nie przyjmując do wiadomości oświadczeń początkującego pisarza, że „wszystko, co mogę zrobić, to napisanie donosu na samego siebie”. W końcu wyczerpany nękaniem przez ubecję, opowiedział o wszystkim znajomemu pracującemu ponoć kiedyś w Informacji Wojskowej. „Uśmiał się serdecznie i obiecał pomóc. Powiedział przy tym: – Nic się nie przejmuj, synu. Powiadają, że młody Adaś Mickiewicz też zajmował się donosami. Daniel Defoe był agentem policji. Tak samo mówią o Kraszewskim; tak samo o Brzozowskim. Idź dalej śmiało tą drogą. Ale jeśli nie chcesz, pomogę ci”.

Jak pisał Hłasko, smutnych panów z Urzędu Bezpieczeństwa już nigdy nie zobaczył. Ale pozostała specyficzna za nimi tęsknota: „...oni przecież dali mi podnietę twórczą i czasami pisząc donosy, dawałem się ponosić fantazji, a wtedy cytowałem wymyślone przeze mnie wypowiedzi i wkładałem je w usta swoich ofiar, dbając jednak przy tym, aby każda z postaci mówiła odrębnym stylem i używała odrębnych sformułowań”. Żarty, ktoś powie. No pewnie, ale wnioski, jakie wysnuwa Hłasko ze swej przygody z łapsami, są zastanawiające: „Gdyby mój dorobek pisarski – rozważał nie do końca poważnie – upoważniał mnie do dawania rad młodym, powiedziałbym im: każdy z was powinien przez jakiś czas popracować dla tajnej policji, aby wyrobić sobie styl i jasność myślenia. Książki trzeba pisać tak jak donosy, pamiętając przy tym, że głupio napisany donos może zniszczyć przede wszystkim ciebie”.

Osobowe źródła informacji policji politycznej w Polsce były rozmaite. Niektóre z nich dziwią, nawet bardzo. Po co były Służbie Bezpieczeństwa donosy ludzi całkowicie identyfikujących się z tamtym systemem? To, że Marian Reniak był człowiekiem służb nie stanowiło dla nikogo tajemnicy, co więcej sam autor „Niebezpiecznych ścieżek” nie krył się z tym, podkreślając wręcz, że w tajnych strukturach zajmuje znaczące miejsce.

Nie inaczej było z innym pisarzem komuny – Henrykiem Gaworskim. Tadeusz Borowski był etatowym pracownikiem Polskiej Misji w Berlinie i w jego przypadku powiedzieć można tylko, że wywiązywał się ze swych służbowych zadań wzorowo.

Diametralnie inna była sytuacja takich pisarzy jak Andrzej Kuśniewicz czy (zwłaszcza) Stanisław Cat-Mackiewicz, który wymyka się zresztą wszelkim klasyfikacjom. Jego przypadek dowodzi, z jak wielką ostrożnością traktować należy archiwalne materiały Służby Bezpieczeństwa. Same protokoły i podpisy nie wystarczają. Tu trzeba wniknąć w te akta, zestawić je z działalnością i twórczością konkretnej osoby. I zweryfikować, czy rzeczywiście pomagała ona aparatowi represji, czy też grała z nim w jakąś przedziwną, przyznajmy zresztą – rzadko sensowną – grę.

W tym miejscu przypomina się następująca ocena dotycząca Zdzisława Najdera: „Zawsze uważałem go za integralnego antykomunistę. (...) Gdy Macierewicz doprowadził do słynnej afery teczkowej (...) padło także nazwisko Najdera. Jako rzekomy agent występował pod pseudonimem Zapalniczka. Tygodnik »Nie« opublikował jego zobowiązanie do współpracy z UB i pokwitowanie za pobrane na Rakowieckiej pieniądze. Kilkakrotnie spierałem się z Najderem, lecz nie wierzę, aby był przez parę minut rzeczywistym agentem”. Jest to opinia Andrzeja Micewskiego, który ponad wszelką wątpliwość agentem takim, i to nie tylko przez parę minut, był.

Raz jeszcze przywołam głęboko emocjonalną i niekoniecznie sprawiedliwą wypowiedź Czesława Miłosza: „Gdyby jakimś magicznym sposobem udało się ustalić prawdziwą, nie urojoną genealogię Polaków, okazałoby się, że ogromny ich procent (a może większość) ma za przodków niezbyt szacowne indywidua, konfidentów, potencjalnych serwilistów, wręcz pachołków policji i UB, podwójnych agentów”.

To zapewne duża przesada, choć w kontekście ujawnianych przez Instytut Pamięci Narodowej faktów przestaje być zasadny rozpowszechniony pogląd o „najweselszym baraku w obozie” i łączący pogardę ze współczuciem stosunek do np. byłych obywateli NRD, którzy przez lata mozolnie budowali potęgę Stasi. Obywatele PRL tak samo pracowali na konto rodzimej Służby Bezpieczeństwa.

Inaczej traktować trzeba jednak donosy, które ochoczo pisał Kazimierz Koźniewski (uważał, że jest to jego jako „państwowca” obowiązek!), a zupełnie inaczej dowody współpracy z SB Stanisława Cata-Mackiewicza czy, na przykład, Jerzego Brauna. Ostatniego z wymienionych, wieloletniego więźnia komuny, policja polityczna namierzyła dopiero na jego stare lata, gdy żył za granicą, we Włoszech. Dlaczego zgodził się na płatną współpracę? Można podejrzewać szantaż natury obyczajowej. Ale bez względu na oczywisty brak korzyści z kontaktów z Braunem dla wiadomych służb, a także zaskakujące niezgodności w chronologii tych kontaktów, w aktach byłego redaktora „Tygodnika Warszawskiego” pozostają (o czym pisała Joanna Siedlecka w „Obławie”) pokwitowania pewnych, niewysokich zresztą kwot: od 10 do 60 tys. lirów. Zagadka? Jeszcze jedna z wielu.

Jerzy Suszko, były dziennikarz sportowy, napisał całą książkę („Donosy na Kisiela”) o tym, jak Służba Bezpieczeństwa naciskała go, żeby donosił na Stefana Kisielewskiego, którego był bliskim znajomym. Ale pierwszy telefon (znów!) z Rakowieckiej miał grubo wcześniej, zaraz po powrocie z olimpiady w Rzymie w 1960 roku. „Byłem przesłuchiwany – wspomina – w hotelu MDM na piątym piętrze, w pokoju 506. Smutny pan chemicznym ołówkiem w cienkim zeszycie notował to, co mówiłem. W sprawie dywersji antykomunistycznej w Rzymie zadał mi jedno pytanie: – Pan też otrzymywał te broszurki antykomunistyczne? Gdy usłyszał odpowiedź twierdzącą, przeszedł do zupełnie innej sprawy. Spytał, czy w moich podróżach do krajów kapitalistycznych spotykałem się z propozycją współpracy z obcym wywiadem. Zapewniłem, że nikt mi nic podobnego nie proponował, ale jego nie zadowoliło ogólnikowe stwierdzenie i poprosił o szczegółowy opis każdej podróży z osobna. Nie dałem się długo prosić”.

Czasem daleko posunięta niefrasobliwość, innym razem czysta głupota, ale też przemyślana chęć szkodzenia innym, głęboka nienawiść i zwykła podłość powodowały postępowaniem współpracowników Służby Bezpieczeństwa.

Między bajki włóżmy natomiast „ideowe” tłumaczenia takich czynów. Nawet najczerwieńszy komunista nie musiał donosić, chyba że nadto przejął się przykładem Pawlika Morozowa, bo przy zachowaniu wszelkich proporcji w inny sposób nie da się zrozumieć delatorskich działań Andrzeja Szczypiorskiego czy żony Pawła Jasienicy Neny O’Breteny, donoszącej na niego jako TW „Max” (a wcześniej TW „Ewa”). Jej przypadek jest stosunkowo dobrze znany. Ale najciekawsza w tej smutnej historii jest nieufność samych esbeków do tak wydajnej przecież i operatywnej agentki.

Choć się chwaliła, że Paweł Jasienica „obecnie jest pod moją zupełną kuratelą, dzięki czemu wiem, z kim się kontaktuje i kto do niego dzwoni i przychodzi”, w ich mieszkaniu założono podsłuch. Nie tylko ze względu na opozycyjnego pisarza, także na TW „Maksa”. I jeszcze jedno: wszyscy, którzy czytali donosy Neny O’Breteny, zgodni są, że stanowią one wybitne dokonania w sztuce delatorstwa. Szkoda, że był to jedyny gatunek literacki (?) przez nią uprawiany.

Orłoś był i tak w tej szczęśliwej sytuacji, że gdy zobaczył swoją książkę w rękach funkcjonariusza SB, wiedział, w jakim charakterze został poproszony na rozmowę. Był po jednej stronie barykady, jego rozmówca po drugiej. Oczywiście, mógł z tego spotkania do domu nie wrócić, przynajmniej przez jakiś czas. Ale sytuację miał jasną. A że mogłaby stać się ona jeszcze bardziej klarowna, gdyby tamten telefon zlekceważył, zaczekał na urzędowe wezwanie, a następnie posłużył się formułą „odmawiam zeznań” – tego nie wiedział. W PRL, gdy władza od człowieka czegoś chciała, nie odmawiało się jej. To był inny świat.

Pozostało 93% artykułu
Historia
Telefony komórkowe - techniczne arcydzieło dla każdego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem