Dalej ku lewej, za Oboźną, były niegdyś słynne Dynasy, na których znajdował się staw i to tak spory, że łodziami po nim pływano, a zimą była największa w mieście ślizgawka. Otóż woda doń płynęła jeszcze w 1875 roku z dwóch źródeł, które były na tzw. Górze Denasowskiej, czyli tam, gdzie dziś ulica Sewerynów. Źródło dolne znajdowało się u podnóża skarpy, bardziej na południe, zaś górne w jej połowie, podobno dość blisko dzisiejszych magazynów teatralnych, wyglądających jak bunkier. Z kronikarskiego obowiązku nadmieńmy, że dawniej mieściła się tu jedna ze stołecznych panoram – okrągły budynek z malowidłem w środku.
Istnieją relacje, iż woda spływająca z Dynasów miewała smak świadczący o jakichś domieszkach naturalnych. Natomiast na pewno posiadała je ta wypływająca z podnóża góry na Agrykoli, po północnej stronie ulicy. Miała „nieco smaku siarczanego i żelaznego”. Po stronie południowej znajdował się kolejny wyciek na wysokości dzisiejszego Ogrodu Botanicznego, ale już bez żadnych wyczuwalnych podniebieniem domieszek.
Kolejne wykorzystywane dla celów leczniczych źródła znajdowały się „w Wierzbnie”, które w połowie XIX wieku stanowiło odrębną osadę. Było ich mnóstwo i pojawiały się w wielu miejscach, nawet jako okresowe wysięki. Jedno z nich, jak wspominają współcześni, miało bardzo smaczną wodę. Na początku lat 40. XIX wieku niejaki doktor Sauvan wpadł na pomysł urządzenia tam zakładu leczniczego.
[srodtytul]Nic lepszego nad wodę[/srodtytul]
W onym czasie głośno było o nowatorskich metodach wodoleczniczych. Prekursorami okazali się ksiądz Kneipp (wielokrotnie wykpiwane spacery boso po rosie) i niejaki Priessnitz (wynalazca prysznica), którego sztandarowe hasło zacytowaliśmy powyżej. Otóż jego metody leczenia, polegające na okładach, brodzeniu po kolana i gwałtownym chlustaniu z wiader, stosowane były i na Wierzbnie. Zakład funkcjonował nieźle przez trzy dekady, aż woda nie zaczęła się psuć, a konkurencja nie powstała w Nowym Mieście nad Pilicą. I tak skończyły się warszawskie kąpiele zdrowotne.
Zdrowia zażywano też, pijąc czystą, a smaczną wodę, o którą w mieście pozbawionym centralnej kanalizacji było niesłychanie trudno. Ścieki odprowadzono wprost do ziemi, co skutkowało zanieczyszczeniem studni. Nawet wielokrotne gotowanie nie pozbawiało wody nieprzyjemnych smaków. Dziś trudno uwierzyć, ale był czas, gdy niemal każdy większy budynek miał własną studnię. O jednej z nich opowiadała mi matka – otóż w podwórzu domu przy ul. Jasnej 7 była taka przed wojną, pochodząca podobno z połowy XIX wieku. Najstarsi mieszkańcy nieistniejącego tam już domu opowiadali, że na początku lat 90., gdy podłączono wodociągi, bardzo zanieczyszczona, woda ze studni nadawała się tylko do podlewania kwiatów. Ale o takich miejscach przypomniano sobie podczas Powstania Warszawskiego, kiedy wszystko jedno, jaka była woda, byleby była!