Była to próba powstrzymania rzekomego ataku na prawicę polską, oskarżaną powszechnie o spowodowanie zamachu na pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Gabriela Narutowicza.
Stroński uciszał, bo zapewne sam czuł wyrzuty sumienia. Przecież to on zaledwie tydzień wcześniej napisał artykuł pod znamiennym tytułem „Ich prezydent", który kończył w tonie odezwy i oczekiwania na działanie słowami: „Obce narodowości, Żydzi, Niemcy, Ukraińcy, głosami swymi w liczbie 103, dołączonymi do mniejszości głosów polskich w liczbie 186, narzuciły wczoraj większości polskiej w liczbie 256 (...) wybór p. Gabriela Narutowicza na Prezydenta Rzplitej Polskiej.(...) Wybór ten zdumiewająco bezmyślny, wyzywający, jątrzący, wytwarza stan rzeczy, z którym większość polska musi walczyć". Walczyć? Ale jak? Rzucając w kierunku dorożki prezydenta elekta grudami lodu? To prawda, że przywódcy polskiej prawicy nie wzywali do zamachu na pierwszego prezydenta w historii Polski, ale też nie milczeli, sugerując swoim zwolennikom, że należy w każdy możliwy sposób zakłócić uroczystość zaprzysiężenia Gabriela Narutowicza. Jak ten apel zrozumiała ulica? Niestety, jako wezwanie do fizycznej napaści na wybitnego polskiego profesora.
Słowa mają moc większą od pocisków artyleryjskich. Wywołują wojny, prowadzą do ludobójstwa czy zamachów. Stroński – choć smutne jest, że czynił to na łamach „Rzeczpospolitej" – miał swój świadomy lub bezwiedny udział w obudzeniu społecznego niepokoju, którego tragiczny epilog miał miejsce w warszawskiej Zachęcie.
Przez lata historycy i politycy spierają się, czy zamach na prezydenta Narutowicza był „mordem politycznym". Ale przecież sam zamachowiec nie ukrywał, że jego jedyną motywacją była brutalna demonstracja polityczna. „Głupcy i hipokryci widzą w nim akt szaleństwa albo fanatyzmu – mówił o swoim haniebnym czynie Eligiusz Niewiadomski. – Tak nie jest! Byłoby źle z Polską, gdyby odrobina charakteru wystarczała, aby być uznanym za wariata, a odrobina uczucia wychodzącego poza normy przeciętne dawała kwalifikacje na fanatyka. Czyn był straszny, bo musiałem uderzyć w naród. Nie słowem bezsilnym, lecz gromem".
Czy nikt go do tego „gromu" nie namawiał? 9 grudnia 1922 r., tuż po zaprzysiężeniu prezydenta Narutowicza, jeden z przywódców polskiej prawicy, gen. Józef Haller, mówił do swoich zwolenników: „W dniu dzisiejszym Polskę tę, o którą walczyliście, sponiewierano! Odruch wasz jest wskaźnikiem, iż oburzenie narodu, którego jesteście rzecznikiem, rośnie i wzbiera jak fala! O ile obecny odruch stolicy nie będzie słomianym ogniem – zwyciężymy!". Niewiadomski odczytał te słowa jako rozkaz.