Podpisany w 1922 r. w Waszyngtonie traktat równoważył wprawdzie tonaż floty brytyjskiej i amerykańskiej, ale – o czym pisze Norman Davies w „Wyspach" (Znak, Kraków 2003) – o celu Admiralicji, określonym ustawą o obronie morskiej z 1899 r., czyli o „zbudowaniu floty o sile równej połączonym siłom dwóch kolejnych największych flot wojennych świata", mógł Albion zapomnieć. „Wkrótce – powiada Davies – okazało się, że nawet wyrównanie statusu flot brytyjskiej i amerykańskiej opierało się na błędnych założeniach. W roku 1936 postanowienia traktatu waszyngtońskiego wygasły". A gwóźdź do trumny morskiej potęgi Wielkiej Brytanii wbili Amerykanie we wrześniu 1940 roku.
Winston Churchill od dłuższego już czasu upraszał amerykańskiego prezydenta Roosevelta o przekazanie nadwyżek amerykańskich niszczycieli. O tym, że „przypuszczalnie będzie to możliwe", Roosevelt poinformował brytyjskiego premiera w sierpniu 1940 r., dopiero po otrzymaniu raportu o rzeczywistym potencjale wojskowym Wielkiej Brytanii, jaki sporządził jego specjalny emisariusz do Londynu, William J. Donovan, późniejszy szef OSS (Biura Służb Strategicznych), poprzednika CIA. Pertraktacje – dopóki było to możliwe – prowadzone były w ścisłej tajemnicy, po części dlatego, że prezydent USA ubiegał się o kolejną elekcję, a ujawnienie militarnej pomocy Brytyjczykom przez mocarstwo, niebiorące przecież udziału w wojnie, wywołałoby skandal i zapaliło zielone światło dla republikańskiego kandydata do zamieszkania w Białym Domu.
Roosevelt doskonale wiedział, że łamie prawo i może zostać postawiony w stan oskarżenia za naruszenie ustaw o neutralności i o szpiegostwie, ale postanowił skorzystać z furtek prawnych, bo np. możliwe było przeniesienie tytułu własności okrętów na prywatną amerykańską firmę, która mogła je oddać Wielkiej Brytanii. Robert Shogan w „Hard Bargain" (Scribner, Nowy Jork 1995) stwierdza: „Sposób, w jaki Roosevelt załatwił z Brytyjczykami sprawę niszczycieli, utworzył niebezpieczny precedens. Jego machinacje nadawały impuls i tytuł prawny staraniom jego następców, aby w imię bezpieczeństwa narodowego rozszerzyć zakres swojej władzy, lekceważąc wytyczne konstytucyjne i zasady polityczne. Syndrom ten prze- jawiali później powojenni szefowie państwa niezależnie od ich powiązań partyjnych, kiedy stawali w obliczu domniemanego kryzysu zagranicznego – od Harry'ego Trumana i konfliktu koreańskiego, Lyndona Johnsona i wojny wietnamskiej, przez Ronalda Reagana i sandinowski reżim w Nikaragui, po George'a Busha i iracką napaść na Kuwejt".
Rooseveltowi wiązała ręce przyjęta przez Kongres poprawka do ustawy o zakupach marynarki wojennej, która zakazywała wysyłki uzbrojenia wojennomorskiego za granicę, o ile nie zostało ono uznane za nieprzydatne do obrony Stanów Zjednoczonych. Tymczasem – jak piszą Lynn Picknett, Clive Prince i Stephen Prior w książce „Od kuli własnej" (Bellona, Warszawa 2007) – „szef sztabu marynarki wojennej USA admirał Harold R. Stark stwierdził, że niszczyciele są wciąż potencjalnie użyteczne. Roosevelt postanowił więc, że Brytyjczycy powinni wymienić je za tereny w swoich atlantyckich i karaibskich koloniach, na których Stany Zjednoczone wybudowałyby bazy lotnicze i marynarki wojennej. Dzięki temu mógł utrzymywać przed Kongresem, że umowa w rzeczywistości wzmacnia obronęAmeryki".
Wielka Brytania była pod ścianą, nie grała już pierwszych skrzypiec i musiała zaakceptować pomoc amerykańską nawet na niekorzystnych warunkach. Churchill dla zamydlenia oczu opinii publicznej sugerował, by żądane bazy potraktować jako dar ze strony Brytyjczyków, Roosevelt jednak nalegał, żeby powiązać transakcję z niszczycielami i jego zdanie ostatecznie przeważyło. Na mocy układu Wielka Brytania nabyła 50, jak miało się okazać, przestarzałych amerykańskich niszczycieli z okresu I wojny światowej „w zamian – pisze Norman Davies – za wydzierżawienie Amerykanom na 99 lat sześciu kolonialnych baz morskich w brytyjskich Indiach Zachodnich. Od tego czasu stało się zupełnie jasne, że Brytyjczycy na zawsze utracili supremację na morzu". A „darami" stały się tylko dwie z tych baz, na Karaibach i w Nowej Funlandii.
Stan okrętów rzeczywiście był fatalny. Zaledwie dziewięć z 50 niszczycieli – piszą autorzy „Od własnej kuli" – na- dawało się do natychmiastowego przystąpienia do służby, a w maju 1941 r. jeszcze 20 okrętów nie uczestniczyło w działaniach bojowych. Nie odpowiadały one, między innymi, ówczesnym wymogom wojny przeciwpodwodnej. Niektóre z nich służyły w Royal Canadian Navy, dziewięć Anglicy przeka-