W wyniku blokady Leningradu z głodu zmarło 630 tysięcy jego mieszkańców. Czy można było tego uniknąć? – zastanawia się Mark Sołonin, badacz historii udziału ZSRS w drugiej wojnie światowej, w swojej najnowszej książce „Nic dobrego na wojnie" (przeł. Anna Pawłowska, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2011). Sołonin zaczyna od porównania dwóch blokad: leningradzkiej z roku 1941 i późniejszej – berlińskiej z 1948 r. Najpierw o tej drugiej. W czerwcu 1948 r. Sowieci zamknęli łączność Berlina Zachodniego ze strefami okupacyjnymi: drogą lądową i rzeczną. „Dla wzmocnienia efektu – czytamy – radzieckie władze okupacyjne odłączyły wszystkie przewody elektryczne prowadzące do Berlina Zachodniego".
Berlińska blokada trwała 11 miesięcy i według Stalina zakończyć się miała głodową śmiercią berlińczyków. Stało się inaczej; prezydent Truman nie zdecydował się na sugerowany mu przez amerykańskie koła wojskowe atak nuklearny na Moskwę, natomiast nakazał zorganizowanie mostu powietrznego z Berlinem. Trudno w to uwierzyć, ale ponoć zadecydowała o tym sympatia amerykańskiego prezydenta dla... Stalina, wierzył on bowiem, że „dobry wujek Joe" chciałby jak najlepiej, tylko nie pozwala mu na to okropne sowieckie Biuro Polityczne. W każdym razie o III wojnie trzeba było zapomnieć, za to „most" zafunkcjonował bezbłędnie. Zaczynając od 1000 ton zaopatrzenia dziennie, doprowadzono (16 kwietnia 1949 r.) do przetransportowania w ciągu jednego dnia 13 tys. ton ładunków. Przed zimą dostarczono w ten sposób Berlinowi Zachodniemu węgiel – bagatela, półtora miliona ton! A gdyby komu było mało, to i elektrownię cieplną rozkręconą na najdrobniejsze podzespoły.
W tej sytuacji „wujek Joe" 12 maja 1949 r. przerwał blokadę. W operacji poniosło śmierć 31 amerykańskich i 41 brytyjskich, potwornie przepracowanych, pilotów. Most powietrzny kosztował Stany Zjednoczone 2 miliardy dolarów. Sowietów ani kopiejki – przypatrywali się wszystkiemu z ciekawością.
W wojennym Leningradzie nie trzeba było korzystać z najdroższego, lotniczego transportu, wystarczyło skorzystać z najtańszego – wodnego. Możliwości po temu istniały, gdyż często zapomina się, że gdy 8 września 1941 roku Niemcy zajęli Szlisselburg, Leningrad został odcięty od Wielkiej Ziemi, ale tylko od południa. W położonej na zachód od miasta Zatoce Fińskiej panoszyły się niemieckie okręty, na północy byli Finowie, pozostawał wszakże kierunek wschodni. A tam znajdował się liczący ponad 60 km długości, niezajęty przez nieprzyjaciela pas brzegu jeziora Ładoga. Jak powiada Sołonin, jakkolwiek byśmy liczyli, „nawet najpowolniejsza »łajba« wlokąca się z żółwią prędkością 5 węzłów mogła dotrzeć z zachodniego, leningradzkiego brzegu jeziora Ładoga do Nowej Ładogi w ciągu 11 – 12 godzin. (...) Jeżeli to się nazywa »blokadą«, to wówczas trzeba przyznać, że Anglia i Japonia w warunkach znacznie gorszej »blokady« walczyły przez całą wojnę. I do tej pory mają się dobrze".
W Leningradzie ludzie z głodu marli po części dlatego, że jeszcze przed rozpoczęciem blokady wywieziono z miasta żywność i wywożono ją, aż Niemcy przecięli wszystkie połączenia kolejowe. Po co to robiono? Na rozkaz Stalina, by nie zostawić nieprzyjacielowi „ani kilograma zboża, ani litra paliwa". Wszystko wskazuje na to, że w pierwotnych planach chciano miasto oddać Niemcom. Mark Sołonin upiornie żartuje, że „gdyby Hitler i żołnierze Wehrmachtu byli ludożercami w dosłownym tego słowa znaczeniu – wówczas »stary Joe« być może rozkazałby »wypędzić całą ludność na tyły«. A tak – tylko bydło".
Autor „Nic dobrego na wojnie" wylicza, że do tego, by każdemu z mieszkańców Leningradu zagwarantować 800 gr pełnowartościowego chleba dziennie, potrzeba było 1500 ton mąki. Tymczasem dziennie zużywano 510 ton, a kartki na 73-procentowy chleb, czyli od 125 do 250 g cegły z trocin i wytłoków, miała tylko jedna trzecia mieszkańców.