Postanowiłem napisać varsaviana o stołecznych gazetach, ale nie da się. Rys historyczny zająłby kilka stron, bo nawet w zdawkowej z konieczności „Encyklopedii Warszawy" wyliczanie miejscowych tytułów prasowych zajęło trzy bite kartki. Warto więc tylko wiedzieć, że pierwsze periodyczne pismo mieliśmy już w 1661 roku, kiedy to podczas Sejmu ukazywały się numery „Merkuriusza Polskiego", a od 1729 regularnie drukowano „Nowiny Polskie".
No i w tym okresie zaczęła się konkurencja, niezdrowa. Jezuici donieśli na pijarów. A rzecz wyglądała następująco – otóż około 1750 roku prawo wydawania gazet w języku polskim miał wyłącznie ten drugi zakon, i to ku utrapieniu jezuitów. Więc znaleźli oni jakiś straszny błąd będący obrazą majestatu, a polegający na podaniu złej daty urodzin królewny Kunegundy. I pobiegli do kancelarii króla Augusta III Sasa, gdzie zachowali się jak całkiem współcześni TW. W efekcie pijarów pozbawiono wspomnianego przywileju, który oczywiście przeszedł na skarżących. Ale ci niedługo cieszyli się ze zwycięstwa, bo po niecałym ćwierćwieczu ich zakon został skasowany. Taką historię, robiącą spore wrażenie, przytoczyła ponad 100 lat temu jedna ze stołecznych gazet.
Jak więc widać, emocje towarzyszące wydawaniu warszawskiej prasy są ciekawsze i więcej mówiące od prostej wyliczanki tytułów. Z dawnych zapisków wyłania się jeszcze jedna kwestia – w błędzie tkwią ci, którzy sądzą, iż zdziczenie gazet to wymysł naszych czasów.
Krwi!
„Skandal we wszelakiej formie, wykradanie tajemnic rodzinnych, rozmazywanie potworności i zbrodni, schlebianie poglądom tłumów (...) dziennikarstwo nasze marnieje" – to narzekania felietonisty sprzed 130 lat, który opatrzył swe dzieło tytułem – „Ruina dziennikarstwa". W tym czasie jako klasyczny przykład takiego stanu rzeczy przytaczano historyjkę z czasów zmagań niemiecko-francuskich. Otóż sympatia mieszkańców stolicy była po stronie tych ostatnich, więc „zmyślano podczas wojny 1870 roku nieszczęśliwe dla Prusaków zwroty, nawet wtedy, gdy ci już wchodzili do Paryża".
Manipulacje gazetowe trwają do dziś i w gruncie rzeczy są takie same, jak to dawniej bywało, a co ciekawsze, powstają w podobny sposób. Taki podręcznikowy przykład pochodzi z 1929 roku, kiedy to reporter „Robotnika" odkrył w nowojorskiej, polskojęzycznej gazetce kryminalną anegdotkę o służącej – Murzynce, która poderżnęła gardło córeczce państwa Dorfman. Zestawił to z rewelacją „Naszego Głosu", będącego popołudniową mutacją warszawskiego „Naszego Przeglądu". A ukazała się tam opowieść o tym, jak w „powiecie Skole, Małopolska Wschodnia" Katarzyna Hryćko poderżnęła w Walentynowie gardło trzyletniej córeczce państwa Dorfman". Reporter „Robotnika" wytykał – „Nie pofatygowano się nawet na tyle, by zmienić nazwisko!". Dziś też się nie fatygują.