Z upływem miesięcy 1918 r. liczba frontowych ofiar zbliżała się do 9 mln, co czyniło Wielką Wojnę najbardziej śmiertelnym kataklizmem od epidemii czarnej śmierci w XIV w. Technologia szykowała się na kolejne, chociaż bardzo ponure zwycięstwo cywilizacji nad naturą. Maszyny okazały się nie tylko szybsze i silniejsze od zwierząt pociągowych, lecz także skuteczniejsze od poczciwej przyrody w masowym zabijaniu.
Jednak jeśli przeszło komuś przez myśl poczucie pychy, szybko został sprowadzony na ziemię. Apollinaire'a, którego nie zmógł front i odłamki granatu w głowie, zaledwie dwa dni przed końcem wojny zabiła zwykła grypa, a z nim dziesiątki milionów zwykłych ludzi.
Nadal nie jest pewne, gdzie się wszystko zaczęło. Podczas wojny zwykły czytelnik gazet więcej wiedział o epidemii w Hiszpanii niż we własnym mieście, ponieważ tylko w państwach neutralnych cenzura nie wydzielała informacji. W krajach walczących uznano, że społeczeństwa są wystarczająco zmęczone, by oszczędzać im złych wieści, zwłaszcza o oswojonej grypie, która nawraca co roku i sama odchodzi.
Władze i lekarzy bardziej martwił tyfus, dżuma, a nawet syfilis. Europejczycy długo żyli szokującą liczbą zgonów w Hiszpanii i chorobą króla Alfonsa XIII Burbona, zanim dostrzegli śmierć sąsiadów na pobliskiej ulicy. Z nawyku epidemię nadal nazywano hiszpańską grypą.
Wirusologia była jeszcze w powijakach, ale nawet sto lat później nauka plącze się w spekulacjach. Pewników jest tak mało, że współcześni naukowcy wydobyli z trumny szczątki zmarłego na grypę Marka Sykesa (tego samego, który z Picotem dzielił Bliski Wschód między Anglię i Francję) w nadziei na znalezienie zachowanego wirusa.