Szkodliwe złudzenia

Żeby uderzyć historyczną tezą w narodową świadomość, trzeba mieć mocne karty. Piotr Zychowicz ich nie ma

Publikacja: 09.09.2012 16:00

Józef Beck w Berlinie przed Grobem Nieznanego Żołnierza, rok 1935. Z prawej minister wojny Werner vo

Józef Beck w Berlinie przed Grobem Nieznanego Żołnierza, rok 1935. Z prawej minister wojny Werner von Blomberg, z lewej dowódca wojsk lądowych Werner von Fritsch

Foto: NAC, Sennecke Robert Robert Sennecke

Tę lekcję politycznego i historycznego realizmu Piotr Zychowicz odrobił celująco" – tak podsumował Sławomir Cenckiewicz książkę Piotra Zychowicza „Pakt Ribbentrop-Beck, czyli jak Polacy mogli u boku III Rzeszy pokonać Związek Sowiecki". Mam całkiem inne zdanie.

Ta ładnie napisana książka uderza w tyle przekonań ważnych dla polskiej tożsamości, że trudno ją uznać za zdarzenie wyłącznie naukowe. Kto podejmuje się bolesnej operacji zdekonstruowania narodowych mniemań, ten musi mieć niedające się podważyć fakty. Musi przeciwstawić temu, co dotychczas integrowało polskie społeczeństwo, mocne karty.

Zabawa historią

Zbiorowym lepiszczem tego narodu była może wyidealizowana, ale niebezsensowna świadomość, że nie oddaliśmy się dobrowolnie żadnemu z dwóch nieludzkich systemów dominujących w Europie w latach 30. i 40. XX w. Już tytuł książki Zychowicza pokazuje kierunek rewizji takiego myślenia.

Cenckiewicz ubolewa, że tak zwana historia alternatywna jest u nas niepopularna. Dla mnie jest to nieraz kształcąca, ale jednak zabawa. Kto uzna ją za bezwarunkowo obowiązującą prawdę, już wstąpił na manowce – historycy wiedzą, jak wiele okoliczności jest w stanie zmienić bieg dziejów.

Nieprzypadkowo przeglądając przy okazji lektury książki Zychowicza choćby dzieła jego mistrza profesora Pawła Wieczorkiewicza, na którego powołuje się też Sławomir Cenckiewicz, znajdowałem wobec głównej tezy jego ucznia więcej ostrożności i dystansu. Możliwe, że profesor był bardziej kategoryczny na seminariach. Historyk jednak wie, że zostają po nim książki. I że w nich musi oddzielać publicystyczne chciejstwo od ustaleń bezspornych.

Zwłaszcza jeśli chce się dokonywać surowego sądu nad historycznymi bohaterami.

W tym przypadku jest to sąd nad ekipą rządzącą Polską przed wrześniem 1939 r., w szczególności nad ministrem spraw zagranicznych Józefem Beckiem. Zychowicz oskarża tych ludzi o wtrącenie polskiego narodu w nieszczęście. Beck wybierając opór wobec niemieckich żądań, a nie wymarzoną przez Zychowicza wizję kosmetycznych ustępstw wobec Hitlera  i po nich wspólnego marszu z Niemcami na Moskwę, miał zgotować Polakom tragedię obu okupacji: niemieckiej (w latach 1939–1945) i sowieckiej (w latach 1939–1941).

Tyle że osądzanie historycznych postaci łączy się z szeregiem warunków – trzeba na przykład ustalić, co nasi bohaterowie naprawdę mogli wiedzieć. To dlatego Wieczorkiewicz był ostrożniejszy. Dla o pokolenie młodszego Zychowicza historia to szachownica, na której można dowolnie przestawiać figury.

Co wiedział Beck?

Nie przepadam za obozem piłsudczykowskim, zwłaszcza w jego późnym wcieleniu. Ale moja mowa obrończa poświęcona pułkownikowi Beckowi byłaby długa.

Beck nie wybierał między triumfem drogi zychowiczowskiej i nędzą tej, która miała w ostateczności miejsce. Z prostego powodu: nie mógł znać w latach 1938–1939 żadnej z nich.  To nie był także wybór między ustępliwością wobec Niemiec i zagładą.

Beck bronił aksjomatu podmiotowej polityki, którą sformułował Piłsudski, a która zakładała, że Polska nie stanie się instrumentem polityki żadnego  z mocarstw ościennych. Ona wymagała ryzyka,  w razie konieczności i oporu, z pewnością odwagi.

Odmawiając Hitlerowi, przyjmował kilka założeń. Po pierwsze takie (o tym Zychowicz nawet pisze), że gwarancje brytyjskie z kwietnia 1939 r. zniechęcą agresora. Po drugie, że w razie ewentualnego konfliktu zbrojnego armie państw zachodnich okażą się lepiej przygotowane do walki, a ich rządy bardziej zdeterminowane, niż stało się to w rzeczywistości. Bezsensowne? Wiemy to dzisiaj.

Ja nawet byłbym skłonny dyskutować nad rzuconą mimochodem sugestią Zychowicza, że Beck powinien przystać na spełnienie tych pierwszych niemieckich żądań, aby zyskać czas – choćby na dozbrojenie się. Tylko skąd pewność, że na taki scenariusz przystałby sam przywódca III Rzeszy? Zychowicz bagatelizując niemieckie żądania w sprawie Gdańska i eksterytorialnej autostrady, zaklina się, że kolejnych żądań Niemcy w rękawie nie chowali. Dowodem ma być brak źródeł na ten temat.

Wiarygodność Hitlera

Autor zdaje się nie znać opinii swego mistrza prof. Wieczorkiewicza, że Hitler był królem improwizacji. A taktykę eskalowania żądań po spełnieniu poprzednich przećwiczył na rządach Austrii i Czechosłowacji. Skądinąd świadectwa potwierdzające wizję kawałkowania Polski (relacja Hermanna Rauschnigga, ponoć niewiarygodnego, bo... pisał to już jako przeciwnik  Hitlera) Zychowicz a priori odrzuca. Zapomina nawet, że tuż przed 1 września pojawiło się kolejne niemieckie żądanie: plebiscytu na Pomorzu. Tylko jako reakcja na polski upór?

Niejasne, rzucane przez niemieckich przywódców sugestie o Morzu Czarnym równie ważnym jak Bałtyckie warte były zdaniem Zychowicza przyjęcia w ciemno. Nie ma on jednak odwagi przyjąć, choćby jako hipotezy, założenia, że dla ich zrealizowania trzeba byłoby może kogoś opuścić – na przykład Polaków na kresach północno-zachodnich.

Jest w jego rozważaniach moment szczególnie zabawny. Zychowicz twierdzi, że Hitler i Ribbentrop traktowali owe dwa punkty (Gdańsk i szosę) jako wyczyszczenie stosunków z Polską przed sielankowym anty-sowieckim sojuszem, ale... nie umieli tego odpowiednio sprzedać, wywołując u Polaków wrażenie, że to agresywne ultimatum. „Nawet Nikita Chruszczow ze swoim waleniem butem w pulpit na sesji zgromadzenia ONZ wydaje się być mistrzem subtelnej dyplomacji w porównaniu z wodzem III Rzeszy i jego przybocznym Ribbentropem" – pisze. Jak jednak podsumować wynik owego „nieporozumienia"? I czy uznanie Hitlera kilka zdań dalej za partnera wiarygodnego i stabilnego to konsekwencja czy jej brak?

Zychowicz opowiada o polonofilskich skłonnościach Hitlera w latach 1934–1938, przekonując, że jako Austriak wyzbyty był pruskich uprzedzeń i wydatnie złagodził kurs wobec polskiego państwa, zwalczanego przedtem brutalnie przez weimarskich polityków. Te fakty nie są w Polsce nieznane – obficie powoływała się na nie już historiografia PRL-owska, aby dowieść, że sanacyjni przywódcy byli proniemieccy.

Pointa wywodów Zychowicza jest jednak zastanawiająca. Agresywnie antypolska postawa Hitlera po roku 1939 wynikać miała jedynie z tego, że „obraził się" na Polaków za przyjęcie angielskich gwarancji. Powodowany tym, uznał nas nagle za naród wart wygubienia i nie spróbował, choćby we własnym interesie, minimalizować strat na tyłach frontu wschodniego rozsądnie dozowanym miękkim kursem w kraju okupowanym. Jeśli tak wyglądały jego motywacje, jak można rozpatrywać serio domniemaną racjonalność jego działań w antysowieckim sojuszu z Polską? Jak można twierdzić, że na pewno nie zawiódłby Polaków, bo „byli mu potrzebni"?

To nie jasnowidze

Wracając zaś do tego, co wiedział Beck w roku 1939, Zychowicz sam używa kapitalnego argumentu. Oto przestrzega nas przed postrzeganiem III Rzeszy jako państwa już wtedy zbrodniczego. Można się z tym lekko nie zgadzać, zwłaszcza po koszmarze „nocy kryształowej" z listopada 1938 r. Ale nie była to naturalnie III Rzesza dymiących krematoriów.

Tylko że ten argument pozwala też, paradoksalnie, usprawiedliwić przywódców II RP tak z wcześniejszych ciepłych relacji z Berlinem, jak i z ich ostatecznych decyzji. Oni nie wybierali między ryzykiem zakończonym hekatombą własnego społeczeństwa a dwuznacznymi paktami z Hitlerem.

Rydz-Śmigły nie godząc się na przejście wojsk sowieckich przez polskie terytorium jako warunek sojuszu wojskowego z ZSRS, mówił, że Niemcy mogą nam zabrać tylko niepodległość, za to Sowieci duszę. Ci politycy brali pod uwagę zajęcie terenu Polski przez Hitlera, ale jego ewentualną okupację postrzegali zapewne na podobieństwo I wojny światowej.

Tak samo zresztą nie podejmowali decyzji o wystawieniu Polski na ryzyko wojny na dwa fronty. Pakt Ribbentrop-Mołotow zawarty na kilka dni przed wojną był zaskoczeniem, także dla zachodnich elit. I może Polacy powinni lepiej od tych elit czytać znaki zmiany w nastawieniu sowieckiej dyplomacji, ale już przekonanie o trwałym, bo ideologicznym antykomunizmie Hitlera było trudne do podważenia. Za to przewidzenie ulicznych łapanek i mąk ludzi zsyłanych do Auschwitz graniczyłoby wtedy z darem jasnowidzenia.

Decyzja o odmowie pójścia z Hitlerem nie była wtedy intencjonalną odmową współpracy ze zbrodniarzami. Okazała się taką jednak po fakcie. Przyjrzyjmy się w tym kontekście dalszym scenariuszom Zychowicza.

Sowiecka republika?

Nie chcę się spierać z jego kalendarzem napisanym przy założeniu, że Polska opuszcza zachodnich aliantów, a potem uczestniczy w marszu na Rosję. Według niego Hitler najpierw pokonuje wiosną 1940 r. Francję, potem uderza na Związek Sowiecki. Ten scenariusz, najbardziej prawdopodobny, choć moim zdaniem ciągle hipotetyczny, czyni polski wybór szczególnie dwuznacznym: zabezpieczając Berlinowi tyły podczas jego rozprawy z Paryżem, pomagalibyśmy w brunatnej antycywilizacyjnej krucjacie. Ale pozwala Zychowiczowi zarysować klarowną drogę ucieczki. Najpierw z Hitlerem niszczymy sowieckiego wroga, potem pomagamy niedobitym mocarstwom zachodnim skończyć z tysiącletnią Rzeszą.

Tak jak inni polemiści Zychowicza nie wierzę w rozsypanie się stalinowskiego „imperium zła" dzięki obecności polskich dywizji. Decydował bilans potencjałów gospo-darczych. I sądzę, że to dywizje Stalina przeszłyby, choć pewnie później, przez polskie terytorium w drodze na Berlin. W tej sytuacji manewr przejścia na drugą stronę nie doszedłby prawdopodobnie do skutku, a rokowania z Londynem i Waszyngtonem dałyby obozowi sanacyjnemu tyle, co regentowi Horthyemu czy królowi rumuńskiemu.

Naturalnie w grę wchodziłoby nadal biologiczne oszczędzenie milionów ludzkich istnień, wprawdzie pomniejszone sowieckimi zbrodniami na polskim terytorium, ale  być może realne. Kłopot polegałby na tym, że nikt by o tej oszczędności nie wiedział – scenariusze niezrealizowane po prostu nie istnieją.  Beck, Rydz-Śmigły byliby natomiast oskarżani o to, że nierozważną polityką doprowadzili do klęski i skomunizowania Polski. A co byłoby przedstawiane jako ich główny błąd? Nieskorzystanie z okazji, kiedy to Anglia oferowała nam w 1939 r. powstrzymanie Hitlera.

Dalsze konsekwencje zależałyby od tego, jak wyglądałby udział Polaków we wcześniejszych zdarzeniach, ale argumenty Zychowicza, że potraktowanie nas jako kolejnej sowieckiej republiki było niemożliwe, bo nic takiego nie spotkało Węgier czy Rumunii, to chciejstwo. Inny był stosunek Rosjan i Stalina do nas, a inny do tamtych krajów. Różni nas też zasadniczo sytuacja geopolityczna.

Gdyby Stalin sięgał po Berlin po doświadczeniu wygonienia go aż za Ural, jego determinacja zbudowania systemu zabezpieczeń mogłaby go zniechęcać do pozostawienia Polakom, którzy pomagali Niemcom, choćby nominalnej swobody. Naturalnie nie ma tu automatyzmu, to samo dotyczy też kwestii granic. Może zostalibyśmy sprowadzeni do wymiaru ogryzka, może nie. Ale pewność,  z jaką Zychowicz wyśmiewa podobne rozważania, choćby prof. Stanisława Żerki, z którego prac obficie korzysta, nie ma nic wspólnego z ostrożnością rasowego historyka.

Bylibyśmy gorsi

Czas na użycie innego argumentu niż pragmatyczny. W wielu miejscach Zychowicz odwołuje się do biologicznego przetrwania. Pada nawet szokujące twierdzenie: „Lepsza czeska hańba niż hekatomba" (literalnie oznacza to, że słabszy musi się zawsze od razu poddać, ratowanie życia obywateli jest tu jedynym kryterium). Pierwszy jednak rozdział to idylliczna wizja pogonienia Sowietów wspólnie z Niemcami. Nie znać w niej smutku, poczucia przymusu, jest entuzjazm.

Z czego cieszy się Zychowicz? Zakłada, że ziemie podbite przez Polskę byłyby ostoją koncepcji federalistycznych, choć sanacja zrezygnowała z nich na mniejszym terytorium Polski przedwrześniowej, a aspiracje ukraińskie gniotła coraz mocniej.  Autor dowodzi też, że ocalilibyśmy swoich Żydów, a gwarancją ma być tu poczciwość premiera Sławoja Składkowskiego. Choć antysemityzm był w Polsce schyłku lat 30. coraz silniejszy, choć polski ambasador w Berlinie Józef Lipski mówił, że Polacy wystawiliby pomnik Hitlerowi, gdyby rozwiązał kwestię żydowską... Żeby było jasne, nie chodziło o eksterminację, ale o masową emigrację. Ale przecież kto by zabronił Niemcom „zaprosić" polskich Żydów do osadnictwa w głębi Rosji?

Przyjmijmy jednak nawet, że „na swoim" zachowywalibyśmy się poprawnie. Przecież i tak wzięlibyśmy udział w wielkiej zbrodni. Rozbijanie Związku Sowieckiego nie byłoby żadnym rozliczaniem komunistycznego systemu, sam Zychowicz pisał nieraz o bezkompromisowej ideologicznej postawie Hitlera w kwestii niszczenia Słowian. My byśmy ten proceder „zaledwie" osłaniali, podobnie jak osłanialibyśmy egzekucje setek tysięcy Żydów z ZSRS. Przy okazji walczylibyśmy z partyzantką, wydawalibyśmy uciekinierów, pacyfikowalibyśmy wsie. Możliwe, że byłby to ekwiwalent za mniejsze straty w Polsce. Ale to iście diabelski rachunek, i nikt by zresztą tej zamiany nie był świadomy. Może przetrwalibyśmy jako społeczeństwo nieco silniejsze, ale  za to dużo gorsze.

Mnie by to martwiło, motywacji moralnych nie da się z historii wyrzucić, nawet jeśli dyplomacja to partia szachów. Ale byłby to także punkt wyjścia do utrzymywania nas potem przez dziesięciolecia w poczuciu narodowej niższości, dużo większym niż obecnie. Po wielkich i silnych, a przy tym specyficznych narodach, takich  jak niemiecki, nie spłynęło to jak po kaczce. Nam przyniosłoby strukturalną słabość. Osłabiłoby narodową spoistość.

Jeśli nie martwi to autora, to również dlatego, że zbudował swą książkę na szczególnym fundamencie. W teorii jest nim pragmatyzm, chęć minimalizowania strat. Zychowicz zapewnia, że nie pisał jej jako antykomunista ani germanofil.  Dlaczego jednak, gdy opisuje rozkaz Rydza-Śmigłego, aby nie atakować wkraczających na wschodnie tereny Sowietów, nagle tak bardzo się oburza? Z punktu widzenia minimalizowania strat to decyzja racjonalna. Tyle że jako wyznawca Józefa Mackiewicza Zychowicz uważa komunizm za zło absolutne i podporządkowuje temu przekonaniu wszystkie inne wartości.

To dlatego stawia znak równości między wydumanym paktem Ribbentrop-Beck z 1939 r. a prawdziwym paktem Majski-Sikorski z roku 1941. W rzeczywistości symetrii nie ma tu żadnej – i tu, i tu paskudny totalitaryzm, ale z Sowietami dogadaliśmy się nie po to, aby kogoś wspólnie napadać, ale aby się bronić przed Hitlerem, a przy okazji wyciągnąć setki tysięcy Polaków z łagrów. Symetria byłaby wtedy, gdyby w roku 1939 Rydz-Śmigły i Beck dogadali się z Moskwą, że zaatakują wspólnie Niemcy. Nic takiego się nie stało. Dla Zychowicza jednak pakty z III Rzeszą i stalinowską Rosją mają zupełnie różny ciężar gatunkowy.

W efekcie prowadzi go to w miejsca, w których nie powinien się znaleźć. Książka jest emocjonalnym pamfletem, więc łatwo ją jeszcze uprościć na potrzeby różnych środowisk. Już niedługo dowiemy się, że polska prawica zdemaskowała się jako profaszystowska, antysemicka. Nie pomogą tłumaczenia, że chodzi o wizję ratowania Żydów pod skrzydłami sojuszu z Hitlerem. To łatwe do podważenia, bo musielibyśmy brać choć pośredni udział w zbrodniach. Przykro mi, ale słabszy ryzykuje więcej – nawet w teoretycznej debacie.

Zarazem książka ta jest też prezentem oferowanym Niemcom. Teza, że Hitler mógł być wykorzystany do zbożnego celu, gdyby nie  zdradzieckie brytyjskie gwarancje i ich przyjęcie przez Becka, to krok w kierunku uznania Anglii i Polski za współwinnych wojny. Nawet jeśli ostateczna myśl Zychowicza jest inna: wojna i tak by wybuchła, ale mogła by się toczyć na korzystniejszych dla Polaków warunkach.

Skądinąd rozważania o „perfidnej Anglii" uważam za groteskowe. Londyn był egoistyczny, ale próbował powstrzymać Hitlera, a dopiero gdyby to się nie udało, ewentualnie powalczyć z nim przez moment polskimi rękami. W ostateczności rozwiązaniem alternatywnym było wycofanie się Anglików z kontynentu i zostawienie go Hitlerowi. W takim przypadku nawet scenariusz Zychowicza kończyłby się na zdominowaniu wschodniej Europy przez Hitlera, z którym zostalibyśmy po rozbiciu Sowietów sam na sam. Ale nasz autor, jak propaganda III Rzeszy, wskazuje na polskie ruiny i mówi: „Anglio, to twoje dzieło".

Jest coś jeszcze. Zychowicz chętnie cytuje Rafała A. Ziemkiewicza, który ogłasza kategorycznie: „Wódz zasługuje na szacunek, kiedy wygrywa bitwę". To się odnosi do Becka, który się tak szpetnie pomylił, ale przecież tak naprawdę można to odnieść do każdego polskiego przywódcy. Żaden bowiem nie zdałby tego egzaminu, włącznie z Józefem Piłsudskim, który zanim wygrał Bitwę Warszawską, tułał się przez lata jako rycerz takich przegranych spraw jak rewolucja 1905 r. czy legiony. Tego egzaminu nie zdałby także, choć nie w sensie militarnym, Roman Dmowski, twórca wielkiego politycznego obozu, który nie rządził samodzielnie choćby przez jeden dzień.

Pedagogika wstydu bis

W stosunku do historii, szczególnie polskiej, takie kryteria mają sens średni. W ostatnim „Uważam Rze Historia" Ziemkiewicz przedstawił na dodatek swoją wersję historii Polski. Na miejsce starego mitu: byliśmy zawsze po słusznej stronie, proponuje nowy: byliśmy zawsze oszukiwani. Ta wizja Polaków stale walczących nie we własnym interesie to element pedagogiki wstydu.

Mamy się wstydzić swojej naiwności i głupoty. Z jednej strony wielki nauczyciel z Czerskiej będzie nas tłukł po głowie antysemityzmem i wielowiekowym zacofaniem. Z drugiej Ziemkiewicz z Zychowiczem będą nas piętnowali jako nieuleczalnych naiwniaków. Przykład komplikacji ważących na decyzjach Becka pokazuje, że jest to schemat. Jak każdy schemat zdradliwy i łatwy do nadużycia.

Rozumiem, że ma to być lek na mesjanistyczne zaczadzenie polskiej prawicy, zbyt często rozczulającej się nad sobą i Polakami. Ale w tak schematycznej postaci lekarstwo wydaje mi się gorsze od choroby – koncentrowanie się wyłącznie na własnych wadach jest bardziej destrukcyjne niż permanentny zachwyt nad własnymi moralnymi przewagami.

Kiedy czytam, jak Sławomir Cenckiewicz dworuje sobie językiem „Wyborczej" z „pobożnych patriotów", zastanawiam się, czy ci surowi sędziowie nie powinni zacząć od siebie. Powtórzę: ryzyko niepożądanych konsekwencji warto by może ponieść, gdyby efektem było odkrycie bezsporne, scenariusz nie do zakwestionowania. Można jednak odnieść wrażenie, że te rozważania służą jednemu – kolejnej mitologii, mającej mniej wspólnego z rzeczywistością, a dużo szkodliwszej niż poprzednia.

Piotr Zychowicz


"Pakt Ribbentrop-Beck, czyli jak Polacy


mogli u boku III Rzeszy pokonać Związek Sowiecki"


Dom Wydawniczy Rebis

Tę lekcję politycznego i historycznego realizmu Piotr Zychowicz odrobił celująco" – tak podsumował Sławomir Cenckiewicz książkę Piotra Zychowicza „Pakt Ribbentrop-Beck, czyli jak Polacy mogli u boku III Rzeszy pokonać Związek Sowiecki". Mam całkiem inne zdanie.

Ta ładnie napisana książka uderza w tyle przekonań ważnych dla polskiej tożsamości, że trudno ją uznać za zdarzenie wyłącznie naukowe. Kto podejmuje się bolesnej operacji zdekonstruowania narodowych mniemań, ten musi mieć niedające się podważyć fakty. Musi przeciwstawić temu, co dotychczas integrowało polskie społeczeństwo, mocne karty.

Pozostało 97% artykułu
Historia
Telefony komórkowe - techniczne arcydzieło dla każdego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem