Droga do kościoła nie wydawała się tego ranka jakimś nadzwyczajnym wyzwaniem. Bo niby dlaczego – ot, sto metrów pieszo, jak co niedziela... Zaskoczenie byłoby więc pewnie zbyt łagodnym słowem na opisanie tego, co poczuła tego chłodnego grudniowego dnia – ostatniego dnia 1936 r. – grupa śpieszących się na mszę kobiet. Otóż w połowie drogi z zaparkowanego niedaleko samochodu wysypał się nagle oddział policjantów, którzy bez większych ceregieli zaczęli rozbierać je z odświętnych ubrań. Protesty i krzyki na nic się zdały – pozbawione sporej części garderoby mieszkanki podpińczowskiej wsi uciekły z piskiem do domów.
Niejedna z ograbionych pań myślała pewnie o tym, by pójść na skargę do sołtysa, tego jednak spotkał chwilę później podobny los – policjanci otoczyli go i zupełnie nie zważając na powagę urzędu, pozbawili garnituru, a nawet melonika – półnagi czmychnął do domu, klnąc przy tym, na czym świat stoi.
Odzieżowe perypetie poranka budziły emocje tym większe, im bardziej były dziwaczne i niezrozumiałe. Wkrótce jednak miało się okazać, że były one zaledwie skromnym preludium. Prawdziwy popis dali policjanci wieczorem, kiedy w remizie rozpoczęły się sylwestrowe tańce, a wyfiołkowane pary schodziły się coraz większym tłumem. Zagrała muzyka, młodzi wskoczyli na parkiet, bimber powoli zaczerwieniał twarze i... W takim właśnie momencie drzwi otworzyły się z hukiem i na salę wsypał się oddział funkcjonariuszy. Niewiele mówiąc, z panien pościągali suknie, z panów garnitury, na odchodne zabrali orkiestrze instrumenty i obładowani po uszy zdobyczą odjechali w stronę Kielc.
Ta pikantna historia zdarzyła się naprawdę i wywoływała salwy śmiechu jak międzywojenna Polska długa i szeroka, ale też sporo stosownych komentarzy odnośnie do subtelności policyjnych metod. Cała sprawa mówi jednak o czymś jeszcze. Otóż garderobiana awantura pod Pińczowem była wynikiem prawie rocznego śledztwa, które wykazało, że sieci dystrybucji trefnego towaru oplatają praktycznie całą Polskę, a paserzy znajdują zazwyczaj zbyt na małomiasteczkowych targowiskach, w różnych częściach kraju. Buty skradzione – dajmy na to – w Kielcach można było kupić pod Łodzią, a koszulę tej samej ofiary gdzieś w okolicach Augustowa. Sytuacja praktycznie nie do wykrycia i pewnie niewykrytą by pozostała, gdyby nie fakt, że ten jeden raz paserzy się pomylili i upłynnili całą partię towaru na jednym bazarze – pechowo dla brutalnie roznegliżowanych wieśniaków, w Pińczowie.
Tak czy inaczej skala złodziejskiego rzemiosła przytłoczyła nawet doświadczonych śledczych, choć po prawdzie większość mieszkańców miast stykała się z nim na co dzień. Dość wspomnieć, że tylko podczas uroczystości odsłonięcia pomnika Jana Kilińskiego w Warszawie policjanci schwytali 42 „pracujących" w tłumie doliniarzy, a przecież kto powiedział, że wyłowiono wszystkich?
Przedwojenna Polska była istnym inkubatorem dla wszelkiej maści przestępców, a im dalej w kryzys, tym ich liczba rosła na potęgę. Książka Moniki Piątkowskiej „Życie przestępcze w przedwojennej Polsce" opisuje to z każdej perspektywy.
Perypetie skromnego króla
„Przestępczość XIX wieku była pierworodną córką patologii życia ekonomicznego i społecznego swoich czasów" – zanotował któregoś razu Stanisław Milewski w swojej książce o „Ciemnych sprawach dawnych warszawiaków" i w pierwszych dekadach wieku następnego za wiele się w tej kwestii nie zmieniło. Bieda aż piszczała – u schyłku lat 20. poziom życia przeciętnego polskiego robotnika zmniejszył się o 25 proc., a chłopów, stanowiących trzy czwarte społeczeństwa międzywojennej Polski, o połowę. Jak wyglądało to w praktyce, dość przytoczyć Iwaszkiewicza: „Wszystko niezwykle wynędzniałe. Dawno już nic nie wstrząsnęło mną tak głęboko widokiem zatrważającego ubóstwa i jakiejś bezsilnej indolencji [...]. Pola zaniedbane, dzieci chude, chaty ubogie, poletka pokrajane – i ta straszna, szara, zabłocona droga" – wspominał swoją podróż po Galicji.