Podobno wszystko, cokolwiek się zdarza, ma jakiś sens, choćby pokrętny i głęboko ukryty. Bywają jednak przypadki, do których idealnie pasuje tytuł sztuki Pirandella „Tak jest, jak się państwu zdaje". Niczym w narracji szkatułkowej ten sam wątek opowiedziany na nowo może być historią naiwnego idealisty, dziejami psychopatycznego mordercy, bezsensownym snem wariata albo opisem rozgrywek między tajnymi służbami.
Wszystko zaczęło się w nocy 2 lipca 1915 r., gdy Wzgórzem Kapitolińskim w Waszyngtonie wstrząsnął wybuch słyszany w promieniu 2 kilometrów. Siła eksplozji zdemolowała salę recepcyjną Senatu, wytłukła szkło w gabinecie wiceprezydenta i zwaliła z krzesła policjanta, który przesypiał służbę z nogami na biurku. Ze względu na porę nikt nie odniósł obrażeń, a władze wolały szukać źródła wybuchu w instalacji gazowej, niż węszyć zamach. Policja zmieniła zdanie nazajutrz, gdy w dzienniku „The Washington Star" do podłożenia bomby w Kongresie przyznał się niejaki R. Pearce. Jego list do redakcji był żarliwym manifestem pacyfistycznym, wzywającym Amerykę do zachowania neutralności i natychmiastowego wstrzymania rzezi w okopach. Autor w kwiecistym stylu domagał się zaprzestania finansowania wysiłku wojennego aliantów i wprowadzenia embarga na sprzedaż broni do Europy.