John Quincy Adams: amerykański Talleyrand

Mówiono o nim, że był bardzo dobrym dyplomatą, wybitnym sekretarzem stanu, ale fatalnym prezydentem USA. W tych opiniach jest dużo przesady. Na pewno był postacią niezwykłą – światowcem, który przekonał Amerykanów do polityki izolacjonistycznej.

Aktualizacja: 23.07.2017 17:00 Publikacja: 20.07.2017 20:25

John Quincy Adams (1767–1848), szósty prezydent Stanów Zjednoczonych w latach 1825–1829

John Quincy Adams (1767–1848), szósty prezydent Stanów Zjednoczonych w latach 1825–1829

Foto: Wikipedia

John Quincy Adams urodził się 11 lipca 1767 r. w miejscowości Braintree w stanie Massachusetts. Był drugim z pięciorga dzieci i pierwszym synem Abigail Smith Adams i lokalnego nauczyciela, Johna Adamsa. Cztery lata po narodzinach Johna Quincy'ego jego ojciec został wybrany jako przedstawiciel do stanowej legislatury. Od tej pory kontakty syna z ojcem były stosunkowo rzadkie. John Adams często podróżował po kraju i był coraz silniej zaangażowany w sprawę uniezależnienia się 13 kolonii Ameryki Północnej od hegemonii korony brytyjskiej. Zachowane zapiski historyczne wskazują, że chociaż John Adams niewiele czasu spędzał z rodziną, to jednak jego relacje z pierwszym synem były bardzo ciepłe i udane. Nie można tego powiedzieć o kontaktach ojca z resztą rodzeństwa Johna Quincy'ego. Nieobecność ojca w domu przyniosła szczególnie fatalne rezultaty w przypadku wychowania Charlesa Adamsa, czwartego dziecka i drugiego syna Abigail i Johna Adamsów. Mimo że ojciec zabrał go w podróż do Europy i starał się go wychować według surowych zasad tamtej epoki, Charles coraz częściej zaglądał do kieliszka. Zmarł na marskość wątroby w wieku zaledwie 30 lat.

John Quincy Adams miał całkowicie odmienny charakter od swojego brata. Był człowiekiem o ogromnej dyscyplinie wewnętrznej, twardo zmierzającym do wyznaczonych celów i prawdziwym światowcem. Można powiedzieć, że łączył amerykańską osobowość z europejskim wykształceniem. Chodził bowiem do szkół wszędzie tam, gdzie pracował jego ojciec. Niewielu Amerykanów tamtej epoki uczęszczało do szkół w Amsterdamie, Hadze, Lejzie czy Paryżu. On poznał te wszystkie miasta, towarzysząc ojcu w misjach dyplomatycznych do Europy. I to właśnie ojciec, jeden z najwybitniejszych Ojców Założycieli Ameryki, był jego pierwszym i najważniejszym nauczycielem, który przekazał mu własne zamiłowanie do nauki i polityki. Biografowie podkreślają, że mimo ogromnego szacunku dla ojca John Quincy nie zawsze jednak zgadzał się z opiniami ojca. Szczególnie w ocenie polityki amerykańskiej wobec Wielkiej Brytanii dzieliła ich zasadnicza odmienność opinii. Niechęć Johna Quincy'ego do Brytyjczyków, która narastała w miarę upływu czasu, była spowodowana prawdopodobnie dramatycznymi wydarzeniami z dzieciństwa, kiedy jako ośmiolatek przyglądał się wraz z przerażoną matką bitwie o Bunker Hill z 16 czerwca 1775 r.

Brytyjczycy odnieśli w niej zwycięstwo, ale okupione śmiercią aż 226 żołnierzy. Amerykanie, choć niemal dwukrotnie słabsi, stracili „tylko" 140 żołnierzy. Brytyjczycy zdobyli Bunker Hill, ale ze względu na tak liczne straty nigdy nie udało im się zająć całego Bostonu. W pamięci chłopca pozostał traumatyczny widok owładniętych szałem zabijania żołnierzy w czerwonych mundurach, których bali się wszyscy bostończycy.

Samo życie okazało się najlepszą szkołą dla Johna Quincy'ego Adamsa. Już w wieku 14 lat został asystentem Francisa Dany'ego, posła amerykańskiego przy dworze carskim w Petersburgu. Niewielu amerykańskich polityków, a już w szczególności prezydentów, mogło pochwalić się taką znajomością stosunków społecznych i politycznych panujących w Rosji, jak John Quincy Adams. Biografowie tego prezydenta podkreślają, że lubił on Rosję i Rosjan, prawdopodobnie też znał podstawy języka rosyjskiego. Na pewno czuł się znakomicie w środowisku dyplomatycznym Petersburga. Uznał jednak, że ta praca nie może kolidować z jego nauką i wykształceniem. Dlatego postanowił wrócić do szkoły w Holandii.

Ciekawostką jest, że ze względu na bardzo srogą zimę, jaka panowała w 1782 r., jego podróż z Petersburga do Amsterdamu trwała aż pięć miesięcy. Nie znamy trasy jego podróży, ale należy się domyślać, że podróżował przez nasz kraj. Pewne jest natomiast, że już jako ambasador amerykański przy dworze pruskim odwiedził w 1800 r. obecną Zieloną Górę i Bolesławiec oraz wędrował po Karkonoszach, które zachwyciły go swoim krajobrazem. Zanim jednak rozpoczął kolejny etap swojej edukacji, miał okazję być świadkiem niezwykłego wydarzenia – podpisania w Paryżu amerykańsko-brytyjskiego układu pokojowego kończącego wojnę o niepodległość Stanów Zjednoczonych. 16-latek znalazł się w otoczeniu samych znakomitości: Benjamina Franklina, Thomasa Jeffersona, Johna Adamsa seniora czy Johna Jaya. Już wtedy ten chłopiec wyróżniał się niezwykłą wiedzą, doświadczeniem dyplomatycznym, znajomością świata i kilku języków obcych.

Życie na walizkach

W 1785 r. John Adams senior został mianowany ambasadorem Stanów Zjednoczonych przy dworze św. Jakuba w Londynie. Jednak uprzedzony do Brytyjczyków John Quincy wolał powrócić do Massachusetts, by rozpocząć studia prawnicze na Uniwersytecie Harvarda. Co ciekawe, studia te skończył w dwa lata jako jeden z najlepszych studentów na roku. Nie miał zresztą najlepszej opinii o tej uczelni. Do końca życia uważał, że szkoły europejskie, do których uczęszczał, prezentowały nieporównywalnie wyższy poziom edukacyjny niż ich amerykańskie odpowiedniki.

Prawo najbardziej pociągało młodego Adamsa, choć jako uczeń adwokata Theophilusa Parsona z Newburyport mógł liczyć na wspaniałą karierę adwokacką. Będąc w Europie, złapał bakcyla polityki i od tej pory nie marzył już o niczym innym jak tylko o pracy w dyplomacji. Miał zresztą ku temu wszelkie predyspozycje. Trudno było znaleźć Amerykanina równie obytego w świecie, poliglotę i intelektualistę takiej klasy. Złośliwi powiedzą, że karierę polityczną ułatwiła mu pozycja ojca, który od 21 kwietnia 1789 r. pełnił funkcję wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Wiele wskazuje, że to jednak niesprawiedliwa ocena. John Quincy Adams był urodzonym dyplomatą i politykiem. Od czasu ukończenia studiów w 1790 r. przez cztery lata zajmował się także publicystyką polityczną. Jednym z najwierniejszych czytelników jego artykułów był sam prezydent Jerzy Waszyngton, który za namową sekretarza stanu Thomasa Jeffersona mianował w 1794 r. Johna Quincy'ego ambasadorem Stanów Zjednoczonych w Holandii. Niewielu ludzi na świecie rozpoczyna swoją karierę polityczną od takiego stanowiska w wieku zaledwie 27 lat. Ale Adams junior nie jechał w miejsce mu nieznane, gdzie musiałby się uczyć lokalnych obyczajów i życia na nowo. Nie tylko wracał do Hagi jak do swojego drugiego domu, ale w dodatku całkiem sprawnie mówił po holendersku.

Mimo wspomnianej niechęci do Anglików dwukrotnie wyjeżdżał do Anglii, gdzie miał za zadanie wspierać posła Johna Jaya w przygotowaniach do podpisania traktatu amerykańsko-brytyjskiego. Panowie znali się jeszcze z czasów, kiedy John Adams senior był ambasadorem USA w Paryżu. Podczas jednego z tych pobytów w Anglii John Quincy Adams poznał młodszą o dziewięć lat pannę Louisę Catherine Johnson, córkę amerykańskiego dyplomaty, która urodziła się w Londynie. Chociaż jej ojciec Joshua Johnson był amerykańskim konsulem, ona sama nigdy w Ameryce nie była. Przelotna znajomość przerodziła się w wielką miłość i niecałe trzy lata później, 26 lipca 1797 r., odbył się ślub w Londynie. John Adams był już wtedy osobą powszechnie szanowaną i należał do londyńskiej śmietanki towarzyskiej – nie tylko ze względu na fakt, że był synem drugiego prezydenta Stanów Zjednoczonych, ale także ze względu na własne zasługi dla dyplomacji amerykańskiej.

Louisa była wymarzoną żoną dla polityka i dyplomaty. Wychowała się wśród dyplomatów odwiedzających dom jej rodziców, znała etykietę dworską i zwyczaje brytyjskiego establishmentu. Płynnie mówiła po francusku i jak na kobietę swojej epoki była bardzo dobrze wykształcona. Od dzieciństwa obracała się wśród europejskich elit, arystokracji i przedstawicieli rodzin królewskich. Kiedy John Quincy Adams został mianowany przez swojego ojca ministrem pełnomocnym przy dworze króla Prus, Louisa zaprzyjaźniła się ze swoją imienniczką – królową pruską Luizą Mecklemburg-Strelitz, żoną króla Fryderyka Wilhelma III. Od tej pory do Amerykanki zwracano się, tytułując ją ,,jej ekscelencją" i nazywano „księżniczką Louisą".

W 1801 r. John Quincy dostał wiadomość, że jego ojciec przegrał wybory z Thomasem Jeffersonem i nie został wybrany na drugą kadencję prezydencką. Kochający syn od razu zdecydował się na powrót do Ameryki, żeby pocieszyć załamanego ojca. Dla Louisy wyjazd za ocean był kulturowym szokiem. Po raz pierwszy płynęła statkiem do kraju, w którym wszystko było dla niej prowincjonalne, a elitę stanowili farmerzy i właściciele niewolników. Do końca życia nie czuła się dobrze w Ameryce, a jej mieszkańców traktowała z lekką pogardą. Z tego zapewne powodu nigdy nie znalazła nici porozumienia ze swoją teściową Abigail Adams. Żona drugiego prezydenta USA była bowiem Amerykanką z krwi i kości, która znacznie lepiej czuła się w drewnianym domu na farmie niż na salonach pałaców Paryża. Abigail uważała Louisę za zmanierowaną, leniwą, rozpuszczoną angielską damulkę, która nie ma bladego pojęcia, czym jest praca i co należy do obowiązków amerykańskiej kobiety. Konflikt między teściową i synową narastał od czasu, gdy młode małżeństwo zamieszkało w domu teściów. Sytuację uspakajał były prezydent John Adams, który w przeciwieństwie do swojej żony darzył synową sympatią.

Opinia matki nie mogła też wpłynąć na stosunek Johna Quincy'ego. Kochał żonę i pozostał jej wierny do końca życia, mimo że złośliwe języki rozpowszechniały plotki o jego licznych zagranicznych konkubinach. Małżeństwo Johna Quincy'ego i Louisy Adams przetrwało pół wieku. Para doczekała się czworga dzieci: córki, która zmarła tuż po porodzie, i trzech synów. Louisa Adams była nie tylko wielką miłością życia Johna Quincy'ego, ale także jego największym wsparciem i atutem politycznym. Żaden amerykański polityk nie miał u swego boku małżonki, która miała maniery, wykształcenie i obycie angielskiej księżniczki. Ona prawdziwie była pierwszą damą Ameryki.

Orędownik izolacjonizmu

Po powrocie z Europy John Quincy Adams rozpoczął pracę w biurze prawniczym w Bostonie. Możemy się jedynie domyślać, że dla człowieka, który jeszcze niedawno bywał na balach w Sanssouci u króla Prus lub brał udział w negocjacjach Johna Jaya z rządem Wielkiej Brytanii, ta praca musiała być odbierana jedynie w kategorii degradacji. Szybko uświadomił sobie, że z jego kariery prawniczej nic nie będzie, a on sam jest urodzonym politykiem. W 1802 r. wygrał wybory do senatu stanu Massachusetts, a już rok później zdobył mandat senatora Stanów Zjednoczonych. Jego pięcioletnia służba w izbie wyższej amerykańskiego Kongresu charakteryzowała się dużą niezależnością od stanowiska jego środowiska politycznego, czyli partii federalistów. Kilkakrotnie wystawił swój obóz polityczny do wiatru – zwłaszcza gdy głosował za zakupem Luizjany oraz poparł koncepcję na wprowadzenie embarga w handlu z państwami europejskimi. W pewnym momencie jego patriotyzm zaczął przyjmować nieco fanatyczny charakter. Coraz częściej wyrażał przekonanie, że Stany Zjednoczone muszą kierować się złotą zasadą całkowitej niezależności od polityki europejskiej.

Młody senator często wspominał pewną historię, która przydarzyła mu się w Berlinie. Na rogatce pruskiej stolicy jego powóz zatrzymali wartownicy. Elegancki oficer zapytał się o cel wizyty państwa Adamsów. John Quincy poinformował pruskiego żołnierza, że jest nowym ambasadorem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej przy dworze króla Prus i elektora Brandenburgii Fryderyka Wilhelma III. Zdumiony oficer stwierdził, że nigdy o takim kraju nie słyszał. Dopiero jeden z jego lepiej wykształconych podwładnych wytłumaczył, że taki kraj faktycznie istnieje, ale jest położony za oceanem. Ta przygoda uświadomiła przyszłemu prezydentowi, że Ameryka nie powinna wiązać swoich losów z Europą, ponieważ Amerykanie, niezależnie jak bardzo będą się starać, zawsze pozostaną dla Europejczyków kulturowymi pariasami i prowincjuszami. I to prawdopodobnie tłumaczy, dlaczego w 1823 r. sekretarz stanu John Quincy Adams przedstawił prezydentowi Jamesowi Monroemu doktrynę, którą potomni błędnie będą nazywać doktryną Monroego.

Postulowała ona cztery zasady, na których miała się odtąd opierać amerykańska polityka zagraniczna:

1. Żaden z amerykańskich kontynentów nie może być obecnie ani w przyszłości obiektem kolonizacji.

2. Stany Zjednoczone sprzeciwiają się jakimkolwiek próbom restauracji europejskich, niedemokratycznych systemów monarchicznych w Ameryce.

3.Stany Zjednoczone nie będą ingerować w problemy kolonii europejskich (np. Kanady).

4. Stany Zjednoczone odżegnują się od jakichkolwiek ingerencji w wewnętrzne sprawy państw europejskich.

Zdumiewać może, że twórcą tak separatystycznej koncepcji rozwoju USA był człowiek rozkochany w kulturze europejskiej i znający języki narodów Europy. Doktryna Monroego stała się konkluzją wszystkich doświadczeń i przemyśleń Johna Quincy'ego Adamsa. W tamtym czasie była jedną z najgenialniejszych koncepcji politycznych opartych na głębokiej analizie geopolitycznej, ekonomicznej i historycznej. Przyjęcie tej zasady uchroniło młody amerykański naród przed udziałem w wyniszczających konfliktach europejskich i pozwoliło na ekspansję terytorialną i budowę mocarstwowości.

Architekt układu pokojowego z Wielką Brytanią

John Quincy Adams był politykiem, który myślał przyszłościowo. Brał pod uwagę zagadnienia etyczne, które większość polityków traktuje z lekceważeniem. Jednak w miarę upływu czasu stawał się człowiekiem bardzo podejrzliwym, obsesyjnie strzegącym dobrego imienia swojej rodziny. Był indywidualistą idącym pod prąd wszelkim trendom w polityce. Uważał się za zdecydowanego przeciwnika niewolnictwa i zwolennika pokojowego współżycia z narodami indiańskimi. Federaliści mieli dość takiego człowieka w swoich szeregach. W 1808 r., już na dziewięć miesięcy przed upływem jego kadencji senatorskiej, desygnowali innego polityka do zbliżających się wyborów na senatora ze stanu Massachusetts, aby Adams nie mógł zgłosić swojej kandydatury. Zgorzkniały i przekonany o końcu swojej kariery politycznej 41-letni John Q. Adams dobrowolnie zrzekł się mandatu i wyjechał do Bostonu. Nie musiał jednak wracać do pracy adwokackiej, ponieważ trzy lata wcześniej, kiedy jeszcze był senatorem, Uniwersytet Harvarda nadał mu godność profesora retoryki i oratorstwa. Miał więc pracę, która pozwalała mu śmiało i bez skrępowania popularyzować jego dość śmiałe jak na tamte czasy poglądy polityczne i społeczne.

Wydawało się, że jego polityczna gwiazda zgaśnie na zawsze, kiedy w najmniej oczekiwanym momencie nadeszła zmiana. Pomocną dłoń podał mu nowy prezydent James Madison, który, pamiętając o pobycie Adamsa w Petersburgu, mianował go pierwszym pełnomocnym ministrem i posłem w Rosji. Ta nominacja była darem z niebios. John Quincy odzyskał wigor, wybrał czterech pomocników i w 1809 r. wyjechał do kraju pogrążonego w wojnie z Napoleonem. Niedługo zagrzał tam jednak miejsca. Dwa lata później odmówił prezydentowi Madisonowi przyjęcia nominacji na stanowisko prezesa Sądu Najwyższego USA, ale zgodził się poprowadzić negocjacje z rządem brytyjskim dotyczące kolejnego traktatu pokojowego, który dzięki jego staraniom został podpisany 24 grudnia 1814 r.

Amerykańskie gazety wychwalały Adamsa pod niebiosa. 50-letni dyplomata był u szczytu swojej popularności. 16 kwietnia 1817 r. kolejny prezydent USA, James Monroe, w dowód uznania mianował go sekretarzem stanu (była to niezwykle trafna decyzja, ponieważ John Quincy Adams był bez wątpienia lepszym sekretarzem stanu niż prezydentem). Gdy 8 czerwca 1817 r. powrócił do Nowego Jorku, bankietom na jego cześć nie było końca.

Prezydent, który nie wygrał wyborów

Nowy sekretarz stanu z miejsca zajął się sprawą negocjacji nowej umowy granicznej z Hiszpanią. Przedstawiciel Madrytu, poseł Louis de Onis, naciskał na pozostawienie pod zarządem korony hiszpańskiej Florydy i Luizjany. Rokowania przerwało jednak wkroczenie na terytorium Florydy armii ochotników z Tennessee i Kentucky pod dowództwem generała majora Andrew Jacksona. Sytuacja groziła wybuchem wojny z Królestwem Hiszpanii. Sytuację chciał uratować hiszpański minister spraw zagranicznych José Pizarro, który zwrócił się o mediację do Brytyjczyków. Ci jednak, osłabieni wojnami napoleońskimi i przegraną kampanią na kontynencie amerykańskim, odmówili pomocy, obawiając się wybuchu nowego konfliktu. Sekretarz stanu John Quincy Adams dopiął swego. Podpisany 22 lutego 1819 r. pakt amerykańsko-hiszpański ustanawiał rzekę Sabine i 42. równoleżnik jako południową granicę USA. Hiszpania zrzekła się Oregonu, dokonała cesji Florydy Wschodniej i de facto uznała amerykańską aneksję Florydy Zachodniej. John Q. Adams i Andrew Jackson stali się bohaterami, którzy wywalczyli dla Unii Florydę. 2 listopada 1824 r. obaj znaleźli się też na liście kandydatów na urząd prezydenta USA obok senatora Henry'ego Claya i sekretarza skarbu Williama H. Crawforda. W ówczesnym Kongresie jedyną dominującą formacją polityczną była partia demokratycznych republikanów – coś w rodzaju mieszanki tych partii, które rządzą obecnie Stanami Zjednoczonymi. Nie można więc powiedzieć, że kampania polegała na starciu programów wyborczych osobnych partii. To była walka poszczególnych frakcji jednej partii. Wybory wygrał Andrew Jackson, który zdobył 153 544 głosy. Sekretarz stanu John Q. Adams zdobył o 44 804 głosy mniej. Jednak ze względu na brak wymaganej ilości głosów elektorskich o wyborze prezydenta musiał zadecydować Kongres. Wśród deputowanych przeważali zwolennicy Adamsa. Przewagą zaledwie pięciu głosów członków Izby Reprezentantów John Q. Adams został wybrany na szóstego prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Złośliwi twierdzą, że John Q. Adams był nieporównywalnie lepszym sekretarzem stanu niż prezydentem. Lista jego zasług jako szefa rządu nie jest zbyt imponująca. Bez wątpienia zostawił po sobie jeden wymowny pomnik swojej prezydentury: kanał żeglugowy łączący Chesapeake z rzeką Ohio. Jego postawa proindiańska i jawnie abolicjonistyczne poglądy zniechęciły opinię publiczną. Jego główny przeciwnik polityczny – generał Andrew Jackson – stale oskarżał prezydenta Adamsa o kradzież wyborów i niemoralność. Twierdził nawet, że w czasie pobytu w Petersburgu ambasador Adams sprzedał carowi pewną piękną Amerykankę, a sam otaczał się licznymi kochankami. Oszczerstwa natury obyczajowej trafiły na podatny grunt głodnej sensacji amerykańskiej opinii publicznej, która była wyraźnie rozczarowana prezydenturą drugiego prezydenta o nazwisku Adams. I podobnie jak jego ojciec, John Quincy Adams był prezydentem tylko przez jedną kadencję.

W przeciwieństwie do poprzedników John Q. Adams nie osiadł na laurach po opuszczeniu Białego Domu. Pod koniec marca 1829 r. powrócił co prawda do Massachusetts, ale już w następnym roku został wybrany delegatem tego stanu w Izbie Reprezentantów. Tam zasłynął m.in. z pracy na rzecz zniesienia niewolnictwa. Współcześni Amerykanie kojarzą jego postać głównie jako obrońcę 53 afrykańskich niewolników, którzy w 1840 r. zbuntowali się na pokładzie statku niewolniczego „Amistad", zabili kapitana i kilku marynarzy, a pozostałym przy życiu hiszpańskim członkom załogi nakazali powrót do Afryki. Hiszpanie skierowali jednak statek w kierunku nowojorskiej Long Island, gdzie buntownicy zostali aresztowani i oskarżeni o morderstwo. Dzięki słynnej, dziewięciogodzinnej i niezwykle płomiennej przemowie, jaką wygłosił przed pełnym składem Sądu Najwyższego 73-letni kongresmen i były prezydent Stanów Zjednoczonych John Q. Adams, buntownicy zostali oczyszczeni ze wszystkich zarzutów i deportowani z powrotem do Afryki.

Sprawa, która dzisiaj budzi emocje współczesnych Amerykanów, nie miała większego znaczenia dla ich przodków w pierwszej połowie XIX w. John Q. Adams był postrzegany jako dziwaczny starzec o coraz bardziej ekscentrycznych poglądach politycznych. W 1834 r. wystąpił nawet w wyborach na gubernatora stanu Massachusetts z ramienia partii antymasońskiej, ale przegrał je z kretesem i odszedł na polityczną emeryturę.

W rzeczywistości był człowiekiem o niezłomnej woli, o czym świadczy fakt, że cztery miesiące po wylewie krwi do mózgu w 1846 r. pokonał niemal całkowity paraliż i zaczął przychodzić o własnych siłach na obrady Izby Reprezentantów, gdzie za każdym razem był z podziwem witany przez zgromadzonych. Niestety, nie zdołał pokonać kolejnego ataku apopleksji, którego doznał dwa lata później. 23 lutego 1848 r. na moment odzyskał przytomność i wypowiedział ostatnie słowa: „Podziękujcie personelowi Izby Reprezentantów. To już koniec. Jestem zadowolony".

Wkrótce później zmarł. Jego żona Louisa przeżyła go o cztery lata. Obydwoje zostali pochowani w kościele unitariańskim w Quincy, w stanie Massachusetts.

Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Historia
Archeologia rozboju i kontrabandy