Początków nowoczesności należy szukać w czasach, gdy historia staje się własnością zwykłych ludzi. Kiedy to właśnie oni pojawiają się na światowej scenie zarówno w roli pełnoprawnych uczestników, jak i kreatorów dziejowego widowiska. Niewiele wiadomo o Pawle i Marii Czołgoszach. Nie jest nawet pewne, czy tak brzmiało ich prawdziwe nazwisko. Autorzy popularyzujący wiedzę historyczną przedstawiają ich jako polskich emigrantów, którzy opuścili stary kraj w pierwszych latach po upadku powstania styczniowego, ale jeśli przypomnimy, że wyruszali na swoją transoceaniczną wyprawę gdzieś spod Grodna, a może spod Wilna, równie dobrze mogliby być dzisiaj nazywani Białorusinami lub nawet Litwinami (niewykluczone, że pierwotnie ich nazwisko brzmiało: Żołgys) – w II połowie XIX stulecia na ziemiach byłego Wielkiego Księstwa, leżących w granicach zaboru rosyjskiego, kwestie tożsamości etnicznej były wciąż bardzo płynne. Wiemy natomiast, że gdy osiedli już na dobre w stanie Michigan, urodził im się syn, Leon Franciszek, jedno z dzieci z dość licznego potomstwa. Leon był niewysoki, raczej wątłej budowy, nie odznaczał się też nadzwyczajnymi przymiotami intelektualnymi. Prawdę mówiąc, w ogóle nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ale lubił czytać. I był podatny na idee.
Pod koniec swojego krótkiego życia zainteresowały go zwłaszcza koncepcje anarchistów. Uczęszczał na prelekcje Emmy Goldman, czytał środowiskowe pisma, imponował mu Gaetano Bresci, który w 1900 r. pozbawił życia króla Włoch. Nie sposób ustalić, jak zinterpretował teorie kontestatorów władzy – pozostały tylko skrawki korespondencji i przypisywane mu słowa. Znane są czyny zainspirowane tymi teoriami. 6 września 1901 r. na terenie wystawy panamerykańskiej w Buffalo niespełna 30-letni były pracownik huty Leon Czołgosz ranił, jak się potem okazało – śmiertelnie, prezydenta Stanów Zjednoczonych Williama McKinleya. Prezydent był powszechnie lubiany i szanowany, zamach wywołał więc ogromne oburzenie i potępienie wobec wszelkich radykalnych ruchów politycznych. Rzecz w tym, że Czołgosz żadnego takiego ruchu nie reprezentował. Jeśli określenie „absurdalny” w ogóle można odnieść do zbrodni, ta niewątpliwie była absurdalna. Była też jednak zwiastunem epoki zwykłych ludzi, którzy tworzą historię. Niestety, również historię zabójstw politycznych.
Idy sprawiedliwych
Przednowoczesne dzieje zbrodni nie obfitowały w tak „demokratyczne” przykłady albo, mówiąc precyzyjniej, takie nie zostały utrwalone przez kronikarzy. I w okresie biblijnym, i w starożytności, i we wczesnych okresach nowożytnej Europy ujawnić można interesujący paradoks: krwawe obalenie panującego, choć uznawane za odrażające, praktykowane jednak z regularnością i entuzjazmem wskazującym na co najmniej tolerowaną konwencję, zarezerwowane było dla jednostek wyjątkowych i świadomych ciężaru swoich czynów. Zamachy były dobrze umotywowane, w każdym razie z perspektywy samych zamachowców i ich stronników.
Marek Juniusz Brutus, z którego imieniem nierozerwalnie łączą się idy marcowe, wyznaczające święto ku czci boga wojny i środek miesiąca w kalendarzu rzymskim, a także, według legendy, ostatnie słowa Julisza Cezara: „Et tu, Brute?” (które nie znajdują potwierdzenia w pracach rzymskich historyków, znalazły natomiast wieczny pomnik w tragedii Szekspira), należał do jednego z najlepszych rodów patrycjatu i był bliskim przyjacielem władcy imperium. Wziął udział w haniebnym morderstwie w idy marcowe 44 r. p.n.e. nie z powodów osobistych, nie miał przecież nic do zyskania (poza władzą nad Rzymem – dodaliby złośliwi), ale ze szlachetnych pobudek. Uwielbianym przez lud mężem opatrznościowym cesarstwa zawładnęła bowiem nieposkromiona ambicja każąca mu z pogardą podeptać największe ideały republiki i sięgnąć po władzę niemal absolutną. Brutus skierował ostrze sztyletu nie przeciw przyjacielowi i mentorowi (a jak chcą niektórzy z dziejopisarzy – nawet własnemu ojcu), lecz przeciw przyszłemu tyranowi, którego pycha mogła doprowadzić Rzym do zguby. Obaj byli ofiarami, Cezar – swych żądz, Brutus – obywatelskiego obowiązku. I nie ma tu znaczenia fakt, że żadne dowody nie potwierdzają popularnej i wędrującej przez stulecia wersji, jakoby to cios Brutusa okazał się rozstrzygający, nie sposób nawet ustalić bez wątpliwości, czy Brutus w ogóle zadał jakiś cios – spiskowcy uderzyli wszak w dużej grupie. Ważne jest natomiast, że imię Brutusa nie stało się jednoznacznym synonimem zdrady i występku, jak to miało miejsce w przypadku wielu późniejszych królobójców, a lektura wielkiego dzieła Szekspira zmusza do zastanowienia, po czyjej właściwie stronie leży sympatia autora.
Skoro już mowa o bohaterach szekspirowskich, zbliżone do losów Brutusa są dramatyczne perypetie Makbeta. Jak Brutus pozbawił życia Cezara, tak Makbet, a właściwie Mac Bethad mac Findlaích, król Szkocji, zabił swego poprzednika na tronie, Duncana, by przynieść ulgę poddanym. Owszem, był pretendentem, a zabójstwo (lub rycerski pojedynek podczas regularnej potyczki w innych odsłonach tej opowieści) dawało zwycięzcy bardzo wymierne korzyści, bo usuwało ostatnią przeszkodę na drodze do tytułu królewskiego. Z historycznego punktu widzenia był to jedynie kolejny etap zawikłanej dynastycznej rozgrywki, akt krwawego przejęcia władzy przez jedną z zainteresowanych i uprawnionych stron. Lecz choć tym razem angielski dramaturg potraktował swego bohatera bezlitośnie, w pamięci potomnych zabity pozostał władcą nieudolnym i aroganckim, jego zabójca zaś zapisał się jako ten, który przywrócił porządek.