To były chyba najdziwniejsze wybory w historii Stanów Zjednoczonych. I to w dodatku w dwusetną rocznicę ich powstania. Prezydent z nominacji, który nigdy nie prowadził prezydenckiej kampanii wyborczej, starł się i przegrał walkę o Biały Dom z trzecioligowym lokalnym politykiem z jednego z najuboższych stanów Ameryki.
Choć Gerald Ford przez blisko pół wieku był wpływowym parlamentarzystą, a Jimmy Carter przez cztery lata sprawował urząd gubernatora stanu Georgia, to tak naprawdę żaden z nich wcześniej nigdy nie sprawował urzędu wykonawczego. Ford przez całe życie marzył o przejściu do historii jako przewodniczący Izby Reprezentantów, a Jimmy Carter wahał się nad wyborem między kontynuacją kariery naukowej a powrotem do pracy na rodzinnej farmie orzeszków ziemnych. Facet znikąd James Earl Carter Junior, który lubił, jak nazywano go po prostu Jimmy (po polsku możemy to imię tłumaczyć jako Kuba lub Kubuś), był czarnym koniem wyborów prezydenckich w 1976 r. Swoją kandydaturę do najwyższego urzędu w państwie ogłosił już 12 grudnia 1974 r. w National Press Club w Waszyngtonie. Główne tytuły prasowe w ogóle tego nie odnotowały. Uznano, że wybrany dwa lata wcześniej na gubernatora Georgii mało znany hodowca orzeszków ziemnych korzysta jedynie z okazji, aby podczas partyjnej kampanii prawyborczej zwrócić uwagę całego kraju na problemy swojego stanu. W dodatku pierwsze przemówienie Cartera było chaotyczne i strasznie ogólnikowe. Choć pochodził z głębokiego Południa, gdzie w wielu samorządach lokalnych ciągle zasiadali wpływowi członkowie Ku Klux Klanu i gdzie panowała największa dyskryminacja kolorowych mniejszości, największy nacisk położył w swoim programie na wyrównanie szans społecznych mniejszości. Nie ukrywał, że chce uczynić Amerykę socjalnym rajem. W 1974 r. ta retoryka była bardzo ryzykowna. Inni politycy, których kariery rozwijały się w okresie powojennego prosperity, skrzętnie omijali tematy społeczne, a w szczególności dotyczące nizin społecznych i największych obszarów biedy. Uważano, że eksperyment socjalny z czasów prezydentury Johna F. Kennedy’ego, a potem Lyndona B. Johnsona, był całkowitą porażką. A jednak kierunek wybrany przez Cartera zaczął powoli trafiać do wyborców. Dlaczego? Bo nagle zaczęło im brakować pieniędzy w portfelach.
Inflacja, która zatopiła republikański pancernik
W czasie prezydentury Forda gospodarka amerykańska zaczęła się gwałtownie staczać w dół. Oczywiście nie była to wina samego Geralda Forda, który objął urząd w sierpniu 1974 r., a więc już w czasie jednego z najgorszych kryzysów gospodarczych w historii Stanów Zjednoczonych, charakteryzującego się wysokim bezrobociem i inflacją, która w owym roku wzrosła do 12,3 proc. – po kryzysie naftowym w 1973 r. Ford dziwnie przystąpił do walki z tym zjawiskiem. Jesienią 1974 r. ogłosił kampanię antyinflacyjną, którą nazwał „Whip Inflation Now” (WIN). Podszedł do niej jak do jakiejś akcji misyjnej. Wierzył, że powstanie oddolny ruch na rzecz walki z inflacją poprzez zachęcanie do oszczędności osobistych i nabywanie zdyscyplinowanych nawyków wydatkowych, szczególnie w odniesieniu do środków publicznych. Ford odrzucał koncepcję centralnie narzucanych przez biurokrację rządową restrykcji cenowych. Naiwnie wierzył w rozwiązanie problemu poprzez dobrowolne samoograniczenie wydatków przez obywateli. W przemówieniu do narodu prezydent zwrócił się z nietypową prośbą o przysyłanie mu pomysłów na walkę ze wzrostem cen. Obiecał, że z nadesłanych propozycji wybierze 10 najlepszych. 8 października 1974 r. w przemówieniu zatytułowanym „Whip Inflation Now”, wygłoszonym przed obiema izbami parlamentu, szef administracji ogłosił inflację „wrogiem publicznym numer jeden”. Ford zaproponował szereg propozycji publicznych mających na celu bezpośredni wpływ na podaż i popyt, aby zapanować nad wzrostem inflacji. Były to jednak bardzo dziwne propozycje, które wzbudzały zdumienie opinii publicznej.
Choć Jimmy Carter pochodził z głębokiego Południa, gdzie w wielu samorządach lokalnych ciągle zasiadali wpływowi członkowie Ku Klux Klanu i gdzie panowała największa dyskryminacja kolorowych mniejszości, największy nacisk położył w swoim programie na wyrównanie szans społecznych mniejszości.
Sugerowane działania obejmowały m.in. namawianie ludzi do wspólnych dojazdów do pracy, wyłączanie termostatów w domach czy zakładanie własnych ogródków warzywnych. Kampania „WIN” stała się natychmiast przedmiotem drwiny ze strony mediów i świata rozrywki. Ludzie nosili w klapach znaczki „WIN” do góry nogami tworząc napis „NIM”, który odczytywano jako „No Immediate Miracles” (nie ma natychmiastowych cudów) , „Nonstop Inflation Merry-go-round” (nieustająca karuzela inflacji) lub „Need Immediate Money” (potrzebuję natychmiast forsę). Kiedy prezydent zaproponował akcję „WIN” na posiedzeniu swojego gabinetu w Białym Domu, wśród członków administracji zapadła krępująca cisza.