Podobny los spotkał jeszcze sześciu innych wiceprezydentów: Andrew Johnsona, Chestera Arthura, Theodore'a Roosevelta, Calvina Coolidge'a, Harry'ego S. Trumana i Lyndona B. Johnsona. Wszyscy oni zastąpili zmarłego lub zabitego w zamachu urzędującego prezydenta. Jedynym, który dotychczas objął prezydenturę w czasie trwania kadencji swojego żyjącego szefa, był Gerald Ford. Skompromitowany podejrzeniami związanymi z aferą Watergate prezydent Richard Nixon zrzekł się urzędu, przekazując go swojemu wiceprezydentowi w zamian za akt łaski.
Obyczajowe bagno?
Brudne kampanie prezydenckie o podtekście obyczajowym wcale nie są wymysłem XX-wiecznych spin doktorów. W 1884 r. sztabowcy kampanii wyborczej kandydata Partii Demokratycznej Grovera Clevelanda uznali, że trzeba uwikłać jego republikańskiego przeciwnika Jamesa G. Blaina w jakieś podejrzane, niewyjaśnione układy biznesowe. Tymczasem, naruszając etykę polityczną, jedynie rozjuszyli swoich przeciwników. Grover Cleveland przedstawiany jako polityk o wyjątkowo sztywnym kręgosłupie moralnym znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia, kiedy 21 lipca 1884 r. „Buffalo Evening Telegraph", gazeta z rodzinnego miasta kandydata, opublikowała artykuł opatrzony nagłówkiem: „Przerażająca opowieść: Mroczny rozdział w życiorysie osoby publicznej, smutna historia Marii Halpin i syna gubernatora Clevelanda". Gazeta ujawniała, że w 1874 r., kiedy Grover Cleveland był jeszcze kawalerem, wdał się w „nieprawy" romans z 36-letnią wdową Marią Halpin. Niecały rok później kobieta urodziła chłopca. Cleveland nigdy nie uznał swojego ojcostwa, ale honorowo wspierał finansowo panią Halpin i jej syna.
Republikanie niemal oszaleli na punkcie tego „nieprawego" romansu. Rozpoczęła się najbrudniejsza kampania w dotychczasowej historii amerykańskiej demokracji. Republikańskie gazety nazywały Clevelanda „opasłym knurem wykorzystującym nieszczęśliwe kobiety". „Mamy do czynienia nie z pojedynkiem między dwiema wielkimi partiami, ale pomiędzy burdelem i rodziną... pomiędzy pożądliwością a prawem" – grzmiał z ambony pewien pastor z Buffalo. Republikańska prasa nazywała Clevelanda „zbereźną bestią", „moralnym trędowatym" i „durnym grubasem". Mszcząc się za przyśpiewkę demokratów „Spal ten list!" (chodziło o rzekomą korupcję kandydata GOP), republikanie stworzyli swoją własną: „Mamuś, mamuś, gdzie jest tatuś?". W artykułach ukazywały się karykatury płaczącej pani Halpin z maleństwem wyciągającym rączki do wściekłego Clevelanda. Nikt w zasadzie nie zadał sobie trudu, żeby sprawdzić, że chłopiec ma już dziesięć lat i dzięki hojności Clevelanda żyje sobie szczęśliwie ze swoją mamą w ładnym domu w Buffalo. Pani Halpin nie zgodziła się na zabranie głosu w tej sprawie. Uważała Grovera Clevelanda za swojego serdecznego przyjaciela i dobroczyńcę.
Poziom debaty wyborczej zszedł jednak do tak niskiego poziomu, że korespondenci zagraniczni odmawiali swoim redakcjom relacjonowania tej wyjątkowo wulgarnej kampanii. Pewien zagraniczny dziennikarz określił ją nawet jako pojedynek między „zwyczajami kopulacyjnymi jednego kandydata i skłonnościami do krętackich zagrywek drugiego".
Na pomoc Clevelandowi przyszedł sam Mark Twain, który wcześniej opuścił szeregi Partii Republikańskiej. Wielki pisarz zbeształ krytyków kandydata demokratów w dosadnych słowach: „Że też znaleźli się dorośli mężczyźni, najwyraźniej o zdrowych zmysłach, którzy na serio kwestionują prawo kawalera do kandydowania na prezydenta tylko dlatego, że miewał prywatne stosunki płciowe z wdową, do tego za jej przyzwoleniem. Ci dorośli faceci doskonale zdają sobie sprawę, jaką alternatywę ów kawaler miał, i w skrytości sami pewnie przedkładaliby ją nad wdowę. Czyż ludzka natura nie jawi się nam jako najbardziej wyszukana fikcja i kłamstwo, jakie kiedykolwiek wymyślono?".
Mimo wszystko Glover Cleveland zachował zdumiewający spokój. Namawiany przez przyjaciół, żeby się bronił, oświadczył krótko: „Przede wszystkim mówcie prawdę!". Słowa te wywarły ogromne wrażenie na opinii publicznej. Cleveland potwierdził, że syn pani Halpin ma jego wsparcie finansowe, po czym nigdy więcej na ten temat już się nie wypowiedział. Okazało się, że była to najskuteczniejsza metoda uciszenia skandalu. Cleveland nie był żonaty, kiedy poznał wdowę, nikt nie mógł więc nazwać jego relacji z panią Halpin zdradą małżeńską. Po pewnym czasie zaczęły się odzywać głosy wsparcia z różnych środowisk społecznych. Kandydat okazał się człowiekiem wiarygodnym, dla którego najważniejsza była prawda. Amerykanie szybciej bowiem wybaczają cudzołóstwo niż hipokryzję. Kiedy Grover Cleveland wygrał wybory prezydenckie, złośliwi demokraci przerobili przyśpiewkę republikańską, zmieniając słowa na: „Mamuś, mamuś, gdzie jest tatuś? W Białym Domu, cha, cha, cha!".
Takiego szczęścia jak Cleveland nie miał jednak inny kandydat Partii Demokratycznej – senator ze stanu Kolorado, Gary Warren Hart, który mimo że był uważany za faworyta w prawyborach 1987 r., musiał wycofać swoją kandydaturę ze względu na romans z modelką Donną Rice. Amerykańskie kampanie prezydenckie rządzą się bowiem swoimi, czasami dziwnymi prawami. I choć wylano hektolitry atramentu, żeby je opisać, nadal niektóre ich meandry są trudne do wyjaśnienia. Taka przykładowa sytuacja miała miejsce w 1948 r., kiedy popularność prezydenta Harry'ego Trumana zaczęła topnieć z dnia na dzień, a jego przeciwnik – kandydat Partii Republikańskiej Thomas Dewey – wzywał do zmiany administracji wojennej, tak jak zrobili to Brytyjczycy.
Przegrani zwycięzcy
Amerykanie zdawali się zgadzać z Deweyem. Wszystkie sondaże przedwyborcze wskazywały na spadek poparcia dla kandydatury Harry'ego Trumana. W badaniach Gallupa Truman miał poparcie zaledwie 36 proc. badanych. W przyszłości porównywalnie niskie notowania będzie miał po wybuchu afery Watergate Richard Nixon oraz Donald Trump (37 proc.) w czasie rozwoju epidemii koronawirusa SARS-CoV-2 (IPSO-Reuters Presidential Poll, 6 stycznia – 6 lutego 2020 r.).
Latem 1948 r. czołowe tytuły prasy amerykańskiej publikowały wywiady z Thomasem Deweyem w takim tonie, jakby już był prezydentem Stanów Zjednoczonych. Z początkiem jesieni ruszyła nawet giełda republikańskich kandydatów na najważniejsze stanowiska w rządzie. Pewny swojej wygranej Dewey szykował już swoje zwycięskie przemówienia i mowę inauguracyjną. Nawet gazety sympatyzujące z Partią Demokratyczną zamieszczały nagłówki z pytaniem: „Czy musimy być skazani jedynie na Trumana?". Zdumiewał fakt, że najbardziej obojętnym na tę prześmiewczą kampanię był sam prezydent. Truman nie zamierzał komentować tej fali krytyki, ale z charakterystycznym dla siebie spokojem kontynuował podróż wyborczą po miejscach, które nierzadko wzbudzały rozbawienie opinii publicznej. Bywało bowiem, że prezydencki pociąg zatrzymywał się w jakimś sennym górniczym miasteczku, gdzie nikt nie czekał na prezydenta z wiecem. Mimo to Truman wysiadał z pociągu, prężnym krokiem w asyście niewielkiej obstawy i z uśmiechem na ustach szedł główną ulicą do najbliższego baru, gdzie z miejscowymi bywalcami zjadał śniadanie, wypijał kawę i wypytywał się o ich życie, jakby mieszkał tu od lat. Na stację odprowadzał go już wiwatujący tłum. Reakcja głównego nurtu opinii publicznej na tę podróż wyborczą była pełna drwiny. Znani komentatorzy prasowi kpili sobie z jego nieobecności w Waszyngtonie, pisząc: „Ciekawe, co zrobiłby Truman, gdyby żył?". Była to oczywiście aluzja do jego nieobecności w wielkich miastach. Magazyn „Life" opublikował w tym czasie cały numer poświęcony Deweyowi. Wydawało się, że łamiąc zasadę niezależności politycznej, redakcja niemal koronowała republikanina, przesadnie wychwalając jego cechy przywódcze.
Polityczny los Trumana wydawał się przesądzony. Konwencja wyborcza Partii Demokratycznej zgodziła się co prawda na jego kandydaturę, ale wśród delegatów panowało przekonanie, że w tym wyścigu z góry stawiają na przegranego konia. To „gęś przeznaczona do uboju" – stwierdziła po ostatecznym głosowaniu prawyborczym demokratyczna kongresmenka Clare Boothe Luce.
A jednak historia znowu zrobiła figla nadętym ekspertom i różnej maści mądralom prasowym, którzy, mając usta pełne mądrości, wieszczyli Trumanowi klęskę (warto o tym pamiętać przy okazji obecnych wyborów prezydenckich w USA). Wieczorem 2 listopada 1948 r., kiedy kończył się dzień wyborczy, nikt już nie miał wątpliwości: 34. prezydentem USA zostanie na pewno stylizujący się na Clarka Gable'a gubernator Nowego Jorku, 46-letni Thomas Edmund Dewey. Tego dnia „The Wall Street Journal" zamieścił komentarz: „Będziemy tęsknić za naszym starym, małym Harrym". Podobno prezydent kładł się spać z przeświadczeniem, że przegrał te wybory. Bał się jedynie skali porażki. Nawet w prasie brytyjskiej ukazał się artykuł Alistaira Cooka o Trumanie pod znamiennym tytułem: „Studium porażki".
Kiedy redakcje wysyłały gotowe szpalty do drukarni, wszystko wskazywało na przegraną urzędującego prezydenta. Późno w nocy redaktor naczelny „Chicago Tribune" uznał, że może już drukować pierwszą stronę gazety z ogromnym tytułem: „DEWEY POKONUJE TRUMANA". Była to jedna z największych wpadek prasowych w historii. Rano 3 listopada 1948 r. rozpromieniony z radości prezydent Truman pozował do zdjęć na tylnej platformie swojego pociągu, pokazując tę gazetę. Wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi wygrał wybory przewagą prawie 3 milionów głosów. To kampania wyborcza na sennej prowincji, nie zaś w wielkich miastach, dała mu zwycięstwo.
Dzisiaj wielu wieszczy Donaldowi Trumpowi klęskę. Być może okaże się, że mają rację. Ja jednak nie zapominałbym historii zwycięstwa Harry'ego Trumana. Bo historia lubi się powtarzać.
Metoda głosowania
Prezydenta nie wybierają wyborcy, ale wybrani przez nich elektorzy. Konstytucja Stanów Zjednoczonych stanowi, że każdy stan może mieć tyle głosów elektorskich, ile ma miejsc w Senacie i Izbie Reprezentantów, co oznacza co najmniej trzy głosy. Kandydat na prezydenta może zatem wygrać wybory powszechne, ale nie zawsze przekłada się to na jego wybór przez Kolegium Elektorskie.
Tak zdarzyło się cztery razy w historii:
1. W 1824 r. Andrew Jackson wygrał głosowanie powszechne, ale otrzymał mniej niż 50 proc. głosów elektorskich. W ten sposób jego rywal John Quincy Adams wygrał prezydenturę.
2. W 1876 r. Samuel Tilden wygrał wybory powszechne, ale to Rutherford B. Hayes otrzymał 185 głosów elektorskich w stosunku do 184 oddanych na Tildena.
3. W 1888 r. Grover Cleveland wygrał wybory powszechne, ale otrzymał 168 głosów wyborczych w stosunku do 233 oddanych na Benjamina Harrisa.
4. W 2000 r. Al Gore wygrał wybory powszechne, ale przegrał głosowanie elektorskie z George'em W. Bushem.
Ośmiu prezydentów USA zmarło w czasie trwania ich kadencji.
Byli to:
1. William Henry Harrison – umarł na zapalenie płuc
2. Zachary Taylor – zmarł na zapalenie żołądka i jelit
3. Abraham Lincoln – zginął w zamachu
4. James Garfield – zginął w zamachu
5. William McKinley – zginął w zamachu
6. Warren Harding – zmarł na atak serca
7. Franklin D. Roosevelt – zmarł z powodu krwotoku mózgowego
8. John F. Kennedy – zginął w zamachu
Kobiety w walce o prezydenturę
Victoria Woodhull była pierwszą kobietą, która w 1872 r. bez poparcia jakiejkolwiek partii kandydowała na urząd prezydenta USA.
W 1964 r. Margaret Chase Smith jako pierwsza kobieta w historii zgłosiła swoją kandydaturę w prawyborach republikańskich.
W 2016 r. Hillary Clinton została wybrana na pierwszą kandydatkę na prezydenta jednej z dwóch najważniejszych partii politycznych w USA.