Przy stoliku w Czytelniku

Jerzy Borejsza skupił wokół nowego wydawnictwa masę kreatywnych osób. Ale Czytelnik dbał nie tylko o twórców kultury. W tragicznych powojennych warunkach spółdzielnia pomagała swoim pracownikom znaleźć zakwaterowanie, zapewniała wyżywienie.

Publikacja: 08.05.2024 16:46

Kawiarnia i księgarnia Czytelnika na warszawskim Mariensztacie – pocztówka z lat 50. XX w.

Kawiarnia i księgarnia Czytelnika na warszawskim Mariensztacie – pocztówka z lat 50. XX w.

Foto: E. Falkowski / Materiały promocyjne


Lato 1944 roku to jedna z cezur w dziejach Polski. Oznaczało przede wszystkim kres okupacji, ale także z jednej strony konieczność, a z drugiej możliwość odbudowy normalnego życia. Czasami była to odbudowa, a czasami budowa od podstaw nowych instytucji, bo przecież Manifest PKWN zmienił zasadniczo ustrój państwa. Choć w oficjalnych deklaracjach nowych władz sprawy kultury nie zajmowały wiele miejsca, w praktyce działo się bardzo dużo.

Tydzień po ogłoszeniu Manifestu Teatr 1. Armii Wojska Polskiego dał okolicznościowe przedstawienie w Lublinie, niewiele później powstała pierwsza wytwórnia filmowa. Już 1 sierpnia 1944 roku można było obejrzeć pierwsze „normalne” przedstawienie – „Śluby panieńskie” Fredry. Jak mówił jego reżyser, Władysław Krasnowiecki: „Fraki i mundury mężczyzn były przerobione z kostiumów, które podarował nam moskiewski MChAT, sukienki uszyły sobie nasze panie z gazy opatrunkowej”.

Jerzy Borejsza – pierwszy prezes Czytelnika

„Rzeczpospolita” 1 października 1944 roku donosiła o powstaniu Spółdzielni Wydawniczo-Oświatowej Czytelnik. Pierwsze posiedzenie Walnego Zgromadzenia członków-założycieli odbyło się 15 października 1944 roku pod przewodnictwem Stanisława Ziemka. Stefan Żółkiewski wygłosił referat mówiący o celach i zadaniach spółdzielni. Jej prezesem został Jerzy Borejsza, a jego prawą ręką i osobą odpowiedzialną za pion wydawniczy była Zofia Dembińska (wdowa po niezwykle cenionym przez lewicę Henryku).

Czytaj więcej

Wyspa stalinowskiego szczęścia

Jerzy Borejsza był jedną z barwniejszych, lecz także bardziej kontrowersyjnych postaci Polski Ludowej. Postać prezesa Czytelnika to dla jednych uosobienie bohatera i zbawcy kultury, dla innych zdrajcy na usługach Moskwy. „Przypomina mi się rozmowa z Borejszą w Warszawie, znacznie późniejsza – opowiadał Miłoszowi Aleksander Wat – kiedy Borejsza, któregoś dnia, w swoim słynnym gabinecie, bardzo jakoś zirytowany po rozmowie telefonicznej, rzucił słuchawkę i powiada do mnie: «Mówią o mnie, że jestem agentem Moskwy. Durnie, durnie, durnie. Oni nie wiedzą, że ci właściwi, ci prawdziwi agenci to są ci, których nigdy się nie domyślają». A Borejsza rzeczywiście był, to już jestem przekonany, mam na to dowody, był oczywiście na usługach już w 1937, 1938 roku, kiedy zorganizował w Warszawie to całe Stronnictwo Demokratyczne”.

Jerzy Borejsza, prawdziwe nazwisko Beniamin (Nioma) Goldberg, był polskim inteligentem, wychowanym w wielokulturowej tradycji, który świadomie w młodości podążył jej polską drogą, zabarwiając ją kolejno radykalnymi ideami: anarchizmu, socjalizmu i komunizmu. Należąc do jednej z ostatnich generacji „pięknego wieku”, przejął wiarę w siłę słowa pisanego, które nie znało ograniczeń i które stawało się niekiedy narzędziem walki nie gorszym niż wystrzelona kula. Jednak obok tej świadomości miał także swoisty kult tego słowa, bez względu na alfabet, w jakim było ono zapisane.

Z tekstami młodego Borejszy od początku były jakieś kłopoty. Trudno się dziwić: dziś wystarczy spojrzeć do encyklopedii, by się dowiedzieć, że Borejsza już od 1929 roku był członkiem nielegalnej KPP. W latach dwudziestych studiował we Francji i w Hiszpanii, a Miłosz widzi w nim „najbardziej międzynarodowego z polskich komunistów”. To oczywiście wiodło z czasem do określonych konsekwencji.

Po wybuchu wojny Borejsza przedostał się na Wschód. Wiadomo, że we Lwowie masowych deportacji i głodu, gdzie wśród polskich komunistów dochodziło do rzeczy strasznych, on sobie poradził. Przyjął obywatelstwo radzieckie, wstąpił do Związku Pisarzy Radzieckich, a w nagrodę Sowieci mianowali go dyrektorem Ossolineum. Dawał wtedy zarobić biedującym w mieście pisarzom, obstalowując u nich przekłady między innymi z literatury ukraińskiej. Tłumaczenie takich ukraińskich bardów jak Sosiura czy Tyczyna, płacone od wiersza, szło – jak później żartowali Mieczysław Jastrun i Jan Kott – „na metry”: „trzy metry Sosiury”, „cztery metry Tyczyny lub Bażana”.

Dla kogoś żyjącego z pisania nominacja na dyrektora Ossolineum to było coś! Poza tym świadczyła, że sowieccy towarzysze odnoszą się do kultury polskiej z szacunkiem. Aleksander Wat opowiedział Miłoszowi, jak to „Borejsza objął Ossolineum i trochę profesorów wysłał do mamra. Między innymi naczelnego dyrektora Ossolineum, Lewaka. Brat jego, Adam Lewak, jest dyrektorem Biblioteki Uniwersyteckiej w Warszawie. Mówią, że to Borejsza po prostu przyszedł, przyjrzał się i wysortował te parszywe owce”.

Działał ramię w ramię z Wandą Wasilewską w Związku Patriotów Polskich. Do kraju wrócił z dywizją kościuszkowską. To jemu powierzają zredagowanie Manifestu PKWN. Potem w Lublinie otrzymuje zadanie stworzenia dziennika „Rzeczpospolita”. Czesław Miłosz napisał o nim w swoim „Abecadle”, że „z niczego zbudował […] swoje państwo książki i prasy. […] Wszystko od niego zależało, posady, przyjęcia książek do druku, honoraria”.

Borejsza czuwał nad mozolnie budowaną bazą materialno-informacyjną. Ciekawym przykładem jest powstanie przy spółdzielni Agencji Prasowo-Informacyjnej (API) prowadzonej przez Adama Panasiewicza, który z PKWN został odesłany do redakcji „Rzeczpospolitej” na stanowisko radiooperatora. W składzie pracowników API – dla wtajemniczonych noszącej żartobliwą nazwę: Adam Panasiewicz Informuje – znalazł się między innymi Zygmunt Broniarek.

Gdy wybucha powstanie warszawskie, „Rzeczpospolita” reaguje entuzjastycznie: „Warszawo, wytrwaj, spieszymy na pomoc”, szybko jednak – wiadomo, na czyje polecenie – zmieniając ton: „Powstanie zostało zainicjowane przez reakcyjnych bankrutów politycznych, współpracujących ideologicznie z hitlerowcami już nie pierwszy raz” (mowa o zbrodni katyńskiej, o którą zgodnie z prawdą Niemcy oskarżali Moskwę). Aleksander Wat w rozmowie z Czesławem Miłoszem potwierdzał, że Borejsza był wszechpotężny.

„Był właściwie o wiele potężniejszy niż Wanda Wasilewska, bo Wandę Wasilewską wysuwano jako dekorację, a właściwie całym życiem kulturalnym i naukowym rządził wtedy Borejsza. […] Nie od razu zaczęła się jego potęga. M.in. wielką przeszkodą w jego karierze była Wanda Wasilewska, która strasznie go nienawidziła i nawzajem. Ona też była zaufaną Moskwy, już przed wojną. To jakaś stara nienawiść, nie wiem, na jakim tle. On ją zresztą uważał, słusznie, za grafomankę, ale i nienawidził”.

Sierpień 1944 – Borejsza w Lublinie

Gdy w sierpniu 1944 roku, już w Lublinie, Wanda Wasilewska faktycznie kończyła swą wielką rolę polityczną, na scenie pojawił się Jerzy Borejsza. Scenę tę dekorował sobie z początku sam. Zorganizował przewiezienie ze Lwowa do Wrocławia skarbów Ossolineum. „Nie znałem go przed wojną – przyznawał Jan Kott – i nie poznałem go nawet we Lwowie. Wiedziałem tylko, że nazywali go «unus defensor Mariae», bo uchronił od usunięcia ołtarzyk z posążkiem Matki Boskiej przed Ossolineum”.

W Lublinie zajął przestronny gmach przy Krakowskim Przedmieściu, na tyle wielki, że przyciągał licznych potencjalnych gospodarzy. Przychodzili więc z wizytami – by zbadać, na ile jest on wykorzystany – ale odchodzili z kwitkiem. Musieli zgodzić się z Borejszą, że w jego redakcji panuje nieopisana ciasnota. Ciekawą opowieść Jerzego Putramenta na temat tamtego okresu przytacza Kira Gałczyńska: „Z każdym interesantem Borejsza próbował rozgrywać sprawę jak zawodowy żołnierz. Stosował metodę obrony manewrowej, której skuteczność wykazał jeszcze Bonaparte w kampanii włoskiej przeciw Wurmserowi w 1797 roku. Kiedy ustawione na dole czujki sygnalizowały zbliżanie się npla, specjalne dzwonki alarmowały nieliczny, wręcz szczątkowy personel redakcji. W pół minuty wszyscy zbierali się w jednym pokoju. Maszynistki pisały, korektorki dłubały w tekstach, redaktorzy kłócili się nad maszynopisami.

Czytaj więcej

Gebethner i spółka: Historia wielkiego wydawnictwa

Borejsza wprowadzał przybyszów, przez moment pokazywał ów redakcyjny kocioł, następnie zabierał ich na korytarz, zagadywał przez moment, «wpuszczał» jakiś międzynarodowy temat, aby dać swej załodze czas na przegrupowanie. Następnie wprowadzał gości do kolejnego pokoju, gdzie sytuacja była nieco inna od poprzedniej. Kłótnia miała miejsce pomiędzy maszynistkami a korektorkami (które z nich wolniej pracują?), redaktorzy stukali w klawiatury maszyn lub nanosili poprawki na tekstach. A rozanielony Jerzy Borejsza wzdychał: – Co za męka pracować w takim gwarze, w takiej ciasnocie, ale nie ma rady! Warunki frontowe, panowie…

Goście potakiwali głowami, że doskonale rozumieją, i po przejściu przez sześć podobnie «zorganizowanych» redakcyjnych pokoików wycofywali się z przeprosinami, że zabierają cenny czas…”.

Marzec 1945 – Czytelnik w Łodzi

Czas też w końcu wyjaśnić, skąd się wzięła nazwa Czytelnik. Jacek Natanson podaje, że jej autorem był Adam Ważyk, a Zofia Dembińska miała proponować nazwę Czytaj. Jan Brzechwa w ostatnim, październikowym numerze tygodnika „Świat” w 1959 roku, wspominając dzieje wydawnictwa, napisał zaś, że to Zofia Dembińska była autorką nazwy spółdzielni. Jej Czytelnik zyskał większe uznanie niż proponowane przez Jerzego Putramenta Czytaj. Tę wersję potwierdza sam autor „Bołdyna”: „Zgłosiłem chyba jedyny konkurencyjny kontrprojekt. Zdawał mi się dziarski, awangardowy, trochę, w sam raz, wyzywający. Powiedziałem na zebraniu «Czytaj». Nikt się nie zachwycił. Zabito mój projekt trywialnie: jak to zabrzmi: pójdę do «Czytaju», czy może «Czytaja». Umilkłem, jeszcze wtedy się rumieniłem. Zwyciężył szary, czysto informacyjny «Czytelnik». Zdawał mi się zbyt byle jaki, sam przez się zrozumiały. Ale wystarczyło, że zwyciężył, że potrwał te trzydzieści latek, i dziś już mnie samemu wydaje się dziwaczne, żem się w ogóle wtedy spierał, tak to imię stało się oczywiste, jak ulał w sam raz”.

W marcu 1945 roku Czytelnik i redakcja „Rzeczpospolitej” przeniosły się do Łodzi. Jerzy Zaruba, przedstawiciel łódzkiej bohemy, opisał wielką imprezę w 1945 roku w gmachu zaadaptowanym na potrzeby Spółdzielni Wydawniczej Czytelnik, która de facto była zwykłą popijawą. Podobno w jej ramach grafik Henryk Tomaszewski zorganizował pierwszy powojenny happening, przebierając się w mundur esesmana i udekorowany hitlerowskimi orderami zaanektował jeden z pokoików. Na drzwiach namalował swastykę i napisał „Nur für Deutsche”. „Długi czas musieliśmy tłumaczyć gorliwemu milicjantowi, który chciał go koniecznie aresztować, że to był tylko żart”.

Skończyło się bez większych konsekwencji – po usunięciu napisu uznano sprawę za załatwioną. Irena Szymańska, która do zespołu Czytelnika dołączyła, gdy siedziba wydawnictwa mieściła się w Łodzi przy Piotrkowskiej 96, w swoich wspomnieniach zapewniała: „Byliśmy weseli, pracowaliśmy z zapałem. Książka «Czytelnika» była po prostu naszą książką, cieszyliśmy się, że dajemy ją ludziom i że zdobywamy coraz to nowych czytelników w mieście i na wsi”.

Irena Szymańska wspominała, że została „zatrudniona jako coś w rodzaju gońca z tytułem p.o. sekretarki w tak zwanym biurze wydawniczym Arcta – bo kierował nim potomek rodziny wydawców, Zbysław Arct. Biuro mieściło się w gmachu «Czytelnika» przy Piotrkowskiej 96, w dawnym domu Siemensa, po którym pozostało mnóstwo garnków, rondli, patelni, żelazek i innych sprzętów kuchenno-gospodarczych. Z tymi resztkami po Siemensie związana była moja pierwsza przygoda ze światem literatury.

Siedzieliśmy we czwórkę w niewielkim pokoju – szef, który co prawda należał do znakomitej rodziny wydawców, czynnej w Polsce od drugiej połowy XIX wieku, ale nie bardzo wiedział, na czym polega prowadzenie wydawnictwa, Marysia Szletyńska, siostra znanego aktora Henryka Szletyńskiego, i panna Bursche, z głośnej rodziny pastorów ewangelickich.

Nagle dotarły do nas z korytarza podniesione głosy. Ponad miarę ciekawa wszystkiego, co dzieje się w instytucji tak wspaniałej, jak koncern prasowo-wydawniczy, wyjrzałam i zobaczyłam niską, siwą panią, z włosami przyciętymi w grzywkę, z bielmem na jednym oku, z wypiekami na policzkach, mówiącą z irytacją do woźnej:

– Powiedziano mi, że mogę dostać jakieś kuchenne utensylia. Do kogo mam się zwrócić? – Zorientowała się chyba, że powinna udzielić jakichś informacji o sobie, i dorzuciła wyniośle i gniewnie: – Nazywam się Maria Dąbrowska…

Omal nie zemdlałam. „Noce i dnie” należały do moich ulubionych powieści i ledwie śmiałam marzyć o osobistym zetknięciu z autorką, a tu nagle mi się objawiła. Kiedy później lepiej poznałam panią Marię, jej ówczesne zdenerwowanie stało się dla mnie zrozumiałe. Pani Maria nie cierpiała występować w charakterze petenta. Prosić o garnki obcych ludzi, i to w podejrzanej dla niej zarówno instytucji, jak i w nie mniej podejrzanych układach nowej rzeczywistości, wydawało jej się wręcz upokarzające i musiała na to reagować aroganckim rozdrażnieniem”.

Poza tym Dąbrowska nie przepadała za samym prezesem, może ze względu na dobroduszny stosunek do ludzi połączony z ordynarną rubasznością. Mówił, że jak gwizdnie, to każdy przyleci, ale z drugiej strony pamiętał imiona dzieci zecerów. Lecz nie zmniejszało to jej sceptycyzmu wobec Borejszy, który „stworzył olbrzymią maszynę wydawniczo-prasowo-księgarsko-czytelniczą z rozmachem niemal amerykańskim. Ale intencją tej całej działalności jest wyraźne stopniowe i powolne sowietyzowanie i rusyfikowanie kultury polskiej”.

Kiedy w Łodzi, w marcu 1945 roku, Ryszard Matuszewski starał się o ciężarówkę, aby móc nią przewieźć z Warszawy swoje książki, ocalałe w jednej z żoliborskich piwnic, Borejsza dał mu ją z dodatkowym zleceniem: „Rysiek, dam ci ciężarówkę, ale mi nią przywieziesz Nałkowską z Adamowizny i Gojawiczyńską ze Stawiska!”. Na bezdomne po powstaniu warszawskim dwie głośne pisarki czekały w Łodzi zarezerwowane dla nich mieszkania.

Dnia 3 kwietnia 1945 roku Zofia Nałkowska wysłała – już z Łodzi do Łodzi – taki oto list: „Drogi Majorze, zgodnie z Pańskim życzeniem przesyłam Genię po przyrzeczone akty kurtuazji: 1) pieniądze (kwit jest bez cyfry), 2) rękawice, 3) benzyna, 4) może termos?!! (nie przyrzeczony), 5) może żywność (przyrzeczona). W Krakowie dużo jest mi winne «Odrodzenie», więc nie jestem w nędzy. Ale tu nic nie mam, a muszę coś zostawić”.

Takich próśb, które w zimowych i wiosennych miesiącach trudnego 1945 roku przychodziły do Jerzego Borejszy, było bardzo dużo. Najwybitniejsze pisarki prosiły o pomoc w organizacji pierwszych kroków powojennego życia. Wsparcia potrzebowali znakomici profesorowie, redaktorzy żądali załatwienia konkretnych spraw edytorskich. Dziennikarze meldowali o nowych pismach. Borejsza musiał interweniować w sporach o drukarnie i w sprawach papieru.

Czytelnik nie był zwykłą instytucją

Ze wspomnień Wojciecha Żukrowskiego wynika, że Czytelnik nie był zwykłą instytucją: „Mówiono o niej jak o potężnej a życzliwej osobie, «Czytelnik» to załatwi, «Czytelnik» pomoże, idź z każdym kłopotem jak w dym do «Czytelnika»”. Potwierdzał to Jan Kott: „Byliśmy wtedy prawie wszyscy na garnuszku w Czytelniku. W Łodzi, na Bandurskiego w tym domu pisarzy, niemal dosłownie. Do magazynów Czytelnika szło się po garnki, prześcieradła i koce. Po imbryk i chyba nawet po nocniki. Właśnie ich ogromny transport przyszedł z szabru poniemieckiego na Ziemiach Odzyskanych. Piotrkowska 96 to był gmach po Siemensie. Stąd te garnki, żelazka. Jadło się w stołówce Czytelnika i piło w południe na korytarzach kawę. Czasem nawet prawdziwą”.

Z równą troską Czytelnik dbał o twórców kultury, jak i o pracowników. Borejsza starał się jak najsilniej związać zespół ze spółdzielnią. Czytelnik zapewniał wiele świadczeń socjalnych, takich jak stołówki, opieka zdrowotna, przedszkola dla młodszych dzieci, a dla starszych kolonie. W tragicznych powojennych warunkach lokalowych spółdzielnia pomagała swoim pracownikom znaleźć zakwaterowanie, wreszcie mogli oni spędzać urlopy w domach wypoczynkowych Czytelnika w Sopocie, Solcu i Wiśle.

„Pamiętam – opowiadała Irena Szymańska jego synowi – że na jakimś zebraniu tłumaczył nam: «Przede wszystkim ludzie mają nie być głodni, wobec tego zrobimy stołówkę i ta nasza ‘czytelnikowska’ stołówka będzie bardzo dobra». Ja po tym zebraniu wstąpiłam do partii, bo Jerzy tak przekonująco mówił, że to nie są tylko jego marzenia, ale że to są marzenia Polskiej Partii Robotniczej, żeby ludzie nie byli głodni, żeby można było zjeść”.

Władza ludowa miała trudności w sterowaniu środowiskami kulturalnymi tylko za pomocą zewnętrznych nacisków i zachęt, znacznie łatwiej było promować ludzi służących dobrowolnie systemowi oraz ich dzieła. Po raz pierwszy w historii nawet mierni pisarze mogli utrzymać się wyłącznie z pisania, a efekty ich twórczości docierały do wszystkich warstw społecznych. Pisarzy szczególnie hołubiono właśnie w Czytelniku, czego dowodzą zapiski Wacława Kubackiego:

„Pobory uniwersyteckie są małe. Eseje literackie przynoszą więcej niż wykłady i ćwiczenia seminaryjne. Za szkic o Marii Dąbrowskiej dostałem z «Odrodzenia» około 2800 zł. Prawie tyle wynosi moje trzymiesięczne uposażenie jako adiunkta habilitowanego. Wiersze notuje się jeszcze wyżej. «Kolczyki Izoldy» K. I. Gałczyńskiego Jerzy Borejsza ocenił, jak wspaniałomyślny jubiler, na 15 tysięcy złotych polskich!”.

Borejsza potrafił wokół Czytelnika zgromadzić ludzi zdolnych, nie zwracał specjalnej uwagi ani na rodowód polityczny, ani na legitymację partyjną, choć sam był na wskroś partyjnym komunistą. Odznaczał się chwalebną cechą tolerancji – tak niezbędną, gdy się ma ambicje pobudzania twórczego ruchu kulturalnego, gdy pragnie się stworzyć naprawdę wartościową sztukę.

„Tadeusz Breza opowiadał mi – zwierzał się Kazimierz Koźniewski – jak mu kiedyś Borejsza dobrotliwie tłumaczył, że tak jak komuniści jakoś żyli w Polsce kapitalistycznej, niektórzy nawet pracowali w instytucjach rządowych, tak samo i niekomuniści żyć będą w Polsce Ludowej i pięknie będą mogli, twórczo i zawodowo, nawet w rządowych biurach pracować. Borejsza wierzył, iż zaufanie okazane ludziom – a w każdym razie ludziom wybitnym i zdolnym – potrafi ich jednać dla rewolucyjnej, rolniczej władzy”.

Borejsza przyciągał „niepewnych politycznie”

Potwierdzał to Mirosław Żuławski, który wzmiankował, jak to zaczął „pracować w gazecie, która nazywała się «Rzeczpospolita», bo miała mieć charakter otwarty i ogólnonarodowy. Przyjmując mnie do redakcji, Jerzy Borejsza, wszechmocny wówczas niby sam Pan Bóg, powiedział: «Wiem, wiem… Sekretarz wojewody, AK, szef BIP-u… Chcieli was zamknąć, ale zaręczyłem głową…»”.

W opinii Wojciecha Żukrowskiego Borejsza – jak nikt – potrafił przyciągać i zjednywać twórców uznawanych wówczas za „niepewnych politycznie”, zachowujących ze swej strony daleko posuniętą rezerwę wobec nowej rzeczywistości, umiał ich „spożytkować od razu, jeszcze nastroszonych niechętnie i nieufnych obarczał odpowiedzialnymi zadaniami, obdarzał zaufaniem na wyrost. – «Później będziemy uzgadniać nasze stanowisko ideowe, na razie zróbcie to, co wam proponuję, tu macie auto, tu pieniądze, tu pełnomocnictwo, jak wrócicie, to pogadamy». Dobry psycholog wiedział, że działanie wciąga, że zmiany w postawach decydują się szybciej poprzez robotę niż przez dyskusje, budowanie wiązało ludzi, żal było odejść od tego, co rozwijało się tak pięknie, z pożytkiem dla całego narodu, dla kultury polskiej”.

Zdaniem Kazimierza Koźniewskiego Borejsza snobował się na demonstracyjną rubaszność. Ponoć raz pewien poeta, usłyszawszy od Borejszy propozycję zasiądnięcia na stolcu naczelnego redaktora tygodnika kulturalnego, wykręcał się, powołując się na swoją nieporadność. Na co ten zagrzmiał w swoim stylu z uroczą asertywnością: „Nie z takiego g… robiłem naczelnych i dobrze było”. Se non è vero, czyli jeśli nawet nie doszło do takiego zdarzenia, to anegdota ta celnie charakteryzuje potężnego w ciele, zawsze niedbale ubranego i zawsze sypiącego jak z rękawa ciekawymi i nierzadko pionierskimi koncepcjami Jerzego Borejszę.

Jego talent organizacyjny i charyzmatyczna osobowość pozwoliły skupić wokół nowego wydawnictwa masę kreatywnych osób, po latach wojennych czujących potrzebę twórczej samorealizacji. On im te możliwości stwarzał. „Więc tak – kusił na przykład Jana Brzechwę – będziecie radcą prawnym «Czytelnika»… Książki? Wszystkie wasze utwory wydamy… Macie rękopisy? Tym lepiej! Obejmujecie też kierownictwo działu literatury dziecięcej… Potrzebujecie pieniędzy? Zaraz każę wypłacić zaliczkę…”.

materiały prasowe

Fragment książki Jarosława Molendy „Przy stoliku w Czytelniku”, która 14 maja ukaże się nakładem wydawnictwa Prószyński Media. Lead i śródtytuły pochodzą od redakcji. 

Lato 1944 roku to jedna z cezur w dziejach Polski. Oznaczało przede wszystkim kres okupacji, ale także z jednej strony konieczność, a z drugiej możliwość odbudowy normalnego życia. Czasami była to odbudowa, a czasami budowa od podstaw nowych instytucji, bo przecież Manifest PKWN zmienił zasadniczo ustrój państwa. Choć w oficjalnych deklaracjach nowych władz sprawy kultury nie zajmowały wiele miejsca, w praktyce działo się bardzo dużo.

Pozostało 98% artykułu
1 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia Polski
Polska na światowej liście UNESCO. Podwójny cud w życiu Krzysztofa Pawłowskiego
Historia Polski
Zmarła "Niuśka", ostatnia "dziewczyna z Parasola", weteranka Powstania Warszawskiego
Historia Polski
Nie żyje Zofia Czekalska "Sosenka", bohaterka Powstania Warszawskiego
Historia Polski
Zygmunt II August – ostatni z Jagiellonów
Historia Polski
Skąd się wzięła biało-czerwona szachownica lotnicza? Zawdzięczamy ją przypadkowi