Spalona zagłuszarka

18 listopada 1956 r. w Bydgoszczy doszło do antykomunistycznych rozruchów. Zaczęło się od drobnego konfliktu przed kinem, a skończyło patriotyczną manifestacją, starciami z milicją i zniszczeniem stacji zagłuszającej.

Publikacja: 06.04.2023 22:00

Józef Browskielo, jeden z zatrzymanych przez milicję demonstrantów

Józef Browskielo, jeden z zatrzymanych przez milicję demonstrantów

Foto: IPN

„Wezwij milicję – prosi zdenerwowana kasjerka Teresa Koszuda biletera Franciszka Rogiewicza. – W takich warunkach nie da się pracować”. Pracownica kina Bałtyk przy Alejach 1 Maja w Bydgoszczy ma już powyżej uszu ciągłych przepychanek i kłótni rozgrywających się pod jej okienkiem. Niestety, nie jest to najlepszy pomysł na rozładowanie napiętej atmosfery. W wąskim przejściu prowadzącym na podwórko, w którym mieści się kino Bałtyk, kłębi się spory tłum, głównie młodych mężczyzn. Wielu z nich to żołnierze służby zasadniczej, jeszcze bardziej zdesperowani niż reszta, ponieważ dzisiaj kończą się im przepustki. Za czym kolejka ta stoi? Celem jest zdobycie biletu na seans północnokoreańskiego filmu „Zwiadowcy” o żołnierzach Kim Ir Sena. I choć jest to propagandowa szmira, ma jedną ważną zaletę – bilety są naprawdę tanie; za najnowszy przebój rodzimej kinematografii – „Nikodema Dyzmę” z Adolfem Dymszą w roli głównej – grany w pobliskim kinie Pomorzanin trzeba zapłacić prawie dwa razy więcej. A w biednej zniszczonej wojną i komunistyczną gospodarką Polsce cena jest kluczowa. Na „Zwiadowców” jest więc więcej chętnych niż miejsc, a atmosfera wśród kolejkowiczów jest gorąca. Kiedy tłum przygniata do okienka kasy biletowej jednego ze szczęśliwych posiadaczy biletu, a ten, tracąc oddech, krzyczy wniebogłosy, kasjerka postanawia wezwać milicję.

Niemal w kilka sekund po telefonie wykonanym przez biletera w kinie zjawia się dwuosobowy patrol MO. To jednak nie świadectwo doskonałej organizacji służb porządkowych, ale przypadek – porucznicy Józef Kukulski i Edward Mazurek akurat przechodzą obok i zauważają zamieszanie. Stanowczo wciskają się w tłum i nawołują do spokoju. Nikt ich nie słucha. Po chwili otrzymują wsparcie – pod kino zajeżdża GAZ 67 z trzema milicjantami ze śródmiejskiej komendy. Choć przed kinem czeka ok. 400 osób, a milicjantów jest tylko pięciu, mundurowi sprawnie wypychają największych awanturników z holu na ulicę. I być może na tym całe zajście by się skończyło, gdyby nie trzeci patrol, który przybywa na miejsce. A konkretnie plut. Roman Ginter, który zdecydowanie należy do tych nadgorliwych funkcjonariuszy MO. Wyławia z tłumu 18-letniego chłopaka i siłą ciągnie go do gazika. Ponoć jest on winny uderzenia milicjanta w twarz. Ludzie jednak wiedzą, że to nieprawda. W jednej chwili złość na brak biletów zostaje przekierowana na milicjantów. Część „kolejkowiczów” uwalnia chłopaka z rąk plutonowego, a inni otaczają milicyjny samochód. Unoszą go do góry i puszczają. Gazik z impetem uderza o ziemię. I tak jeszcze dwa razy. Tłum szarpie milicjantów, zewsząd słychać okrzyki: „Czerwone parobki!”.

Przerażeni funkcjonariusze sięgają po pałki – to nowość, nie było ich na wyposażeniu służb porządkowych od czasów przedwojennych, na komendy trafiły raptem tydzień wcześniej. Okładają nimi najbliżej stojących i dzięki temu udaje im się wyrwać z matni. Czterech milicjantów odjeżdża gazikiem, pozostali salwują się ucieczką do restauracji Rybna naprzeciwko kina. Gdy tłum rusza za nimi, kierownik knajpy Stanisław Zengier barykaduje drzwi. Milicjanci alarmują komendę, że potrzebują wsparcia i wycofują się tylnym wyjściem. Niespodziewane użycie pałek tylko wzmaga wzburzenie tłumu. Padają okrzyki: „Precz z pałkarzami!”, „Bić blacharzy!”.

Szczątki tzw. zagłuszarki podpalonej 18 listopada 1956 r. przez demonstrujących bydgoszczan

Szczątki tzw. zagłuszarki podpalonej 18 listopada 1956 r. przez demonstrujących bydgoszczan

IPN

Z pobliskiego kościoła wychodzą po mszy wierni, zaciekawieni przyłączają się do protestujących. Plotki pojawiają się niczym grzyby po deszczu, rosną przekazywane z ust do ust: „milicja pobiła kobiety”, „pałują także pod kinem Orzeł”, „trzech kolejarzy zastrzelono za odmowę wywożenia do ZSRR polskich towarów”. Wśród protestujących jest Tadeusz Gulcz. Ma obandażowaną dłoń, ponieważ wczoraj się poparzył. Odwija opatrunek i woła, że to rany od milicyjnych pałek. „Dość już nas gnębią! Naprzód wiaro! Idziemy pod komendę!” – zachęca do działania Gulcz. Ludzi jest już przeszło tysiąc.

Około godz. 18 formuje się pochód i rusza w stronę komendy przy ulicy Chodkiewicza. Gulcz idzie na przedzie, ubrany w jasny trencz wyróżnia się z tłumu. Protestujących ogarnia patriotyczna atmosfera. Słychać okrzyki: „Precz z Ruskimi!”, „Precz z czerwonymi!”. „Nie chcemy nadzoru!”, „Niech żyją Węgry!”, „Niech żyje Poznań!”, „Niech żyje wolna Polska”, a pod adresem partii i milicji ciskane są wyzwiska. Ktoś intonuje Mazurka Dąbrowskiego. Pojawiają się także okrzyki poparcia dla Gomułki – ludzie chcą jeszcze wierzyć, że październikowa „odwilż” to początek zmian na lepsze.

Gmach Komendy Wojewódzkiej MO przy ulicy Chodkiewicza 30 to dwa długie bliźniacze budynki z czerwonej cegły – tego dnia są niemal opustoszałe, w środku przebywa jedynie dziesięciu funkcjonariuszy kompanii ochronno-konwojowej. Dołącza do nich jeszcze strażnik z dyżurki przy bramie, który ucieka na widok zbliżającego się tłumu. Ludzie forsują bramę i demolują dyżurkę, mają zamiar zaatakować komendę. Na dziedziniec wychodzi naczelnik wydziału kadr, któremu jakimś cudem udaje się nakłonić wzburzony tłum do rezygnacji z tego pomysłu. „Wiara! Idziemy na radiostację!” – rzuca wtedy Tadeusz Gulcz. Ma na myśli zagłuszarkę zachodnich rozgłośni radiowych, która stoi na Wzgórzu Dąbrowskiego na Szwederowie.

Symbol zniewolenia

Propozycja Gulcza nie była przypadkowa. Zagłuszarki były symbolem zniewolenia, cenzury i zakłamania władz komunistycznych. Działały od 1950 r. Najpierw ich celem było uniemożliwienie nasłuchu audycji Radia Madryt – antykomunistycznej rozgłośni nadającej po polsku z Hiszpanii, potem zaczęto zakłócać audycje polskie BBC, Głosu Ameryki, a od 1952 r. głównym wrogiem stało się uruchomione wtedy Radio Wolna Europa.

Tłum protestujący w Bydgoszczy dobrze pamiętał, że podczas czerwcowego powstania w Poznaniu demonstranci zrzucili z dachu budynku ZUS umieszczone tam nadajniki zagłuszające. Niesieni patriotycznym zapałem postanowili zrobić to samo w mieście nad Brdą. Antena zagłuszająca widoczna była z daleka. Zamontowano ją na 25-metrowym drewnianym maszcie zbudowanym na posesji rodziny Głowińskich, których dom częściowo zajęto na kwaterunek. Na parterze budynku umieszczono w metalowych szafach aparaturę zagłuszającą, podłączoną przez tzw. budkę fiderową, znajdującą się u podstawy masztu, z anteną na jego szczycie. Teren otoczono wysokim ogrodzeniem zwieńczonym drutem kolczastym.

Zdzisław Dzięgielewski, uczestnik demonstracji w Bydgoszczy, zatrzymany przez MO

Zdzisław Dzięgielewski, uczestnik demonstracji w Bydgoszczy, zatrzymany przez MO

IPN

Późnym popołudniem 18 listopada 1956 r. do władz komunistycznych w Bydgoszczy docierało coraz więcej niepokojących informacji: o rozruchach w centrum miasta, które przybierają coraz bardziej patriotyczny charakter, o kilkutysięcznym tłumie demonstrantów, który maszeruje przez miasto, atakując i rozbrajając pojedynczych milicjantów, o próbie ataku na komendę MO, a później na gmach kasyna MSW, który jeszcze do niedawna był Klubem Milicjanta i Pracownika UB, o okrzykach „Uwolnić więźniów politycznych!”, wznoszonych przed gmachem sądu i więzienia przy ul. Nowogrodzkiej, wreszcie o tym, że demonstranci kierują się Wałami Jagiellońskimi ku wzgórzu na Szwederowie.

W miejscowym garnizonie Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego zostaje ogłoszony alarm. W Komendzie Wojewódzkiej MO naprędce formowane są dwie 15-osobowe grupy funkcjonariuszy uzbrojonych w pałki. Obie otrzymują rozkaz udania się na Szwederowo „w celu rozpędzenia chuliganów przy radiostacji”. Ruszają tam także oddziały KBW, inne obsadzają kluczowe dla władzy obiekty w mieście. Milicjanci i żołnierze docierają na Szwederowo tuż po 20. Jest już jednak za późno – stacja zagłuszająca płonie. Demonstranci zjawili się tam pół godziny wcześniej.

To się musi spalić

Rozeźlony tłum napiera na siatkę wokół domu Głowińskich, zrywa ją i rusza w stronę zabudowań. Pracownik ochrony stacji zagłuszającej Ignacy Bielak strzela na postrach w powietrze. Na próżno. Po chwili leży na ziemi obezwładniony, ktoś roztrzaskuje kolbę karabinu, ktoś inny z resztek broni strzela aż do wyczerpania amunicji. Panuje olbrzymie zamieszanie. Od strony pobliskich zabudowań nadbiegają jacyś ludzie. Przynieśli siekiery i łomy. Atakujący za ich pomocą dostają się do pomieszczeń stacji zagłuszającej. W jednym z nich znajdują cztery karabiny, ale w panującym chaosie zawieruszają się gdzieś zamki do broni, jest więc bezużyteczna. Urządzenia wspomagające pracę nadajnika zostają rozbite, wściekli ludzie tłuką w blaszaną obudowę nadajnika, ale nie wyłączają go całkowicie, obawiają się porażenia prądem o napięciu 380 V.

Co więc zrobić, aby przerwać zagłuszanie? Trzeba zniszczyć maszt. Demonstranci przynoszą pod wieżę drewnianą szafę i kanapę, którą rozpruwają i polewają olejem transformatorowym. Podpalają oba meble. Początkowo ogień jest cherlawy, ale na stos lecą kawałki papy, drobne przedmioty, nasączone szmaty. W końcu płomienie wzbijają się wysoko. Cała konstrukcja płonie, ale nadal stoi, ponieważ trzymają ją stalowe odciągi. Jeden z uczestników zajść, Tadeusz Gozdecki, chwyta za siekierę i zapamiętale rąbie liny. Robi to w taki sposób, aby maszt nie przewrócił się na pobliski dom, ale na trawnik od strony wieży ciśnień. W końcu konstrukcja roztrzaskuję się o ziemię. Ludzie wiwatują, śpiewają hymn, „Rotę”, „Bogurodzicę”. Do demonstracji dołączają mieszkańcy okolicznych domów. Wywieszają flagi w oknach, wykrzykują patriotyczne hasła. Bydgoszczanie znów czują się wolni.

Na miejscu pojawia się straż pożarna, by gasić płonącą zagłuszarkę. Od masztu zajął się budynek, w którym jest aparatura, ale, niestety, także prywatne mieszkanie Głowińskich. Demonstranci nie przepuszczają strażaków. – „To się musi spalić!” – krzyczą. Lecą kamienie. W momencie kiedy pożar zaczyna dogorywać, wzgórze otoczone jest już kordonem żołnierzy KBW.

Chuligani niszczący mienie społeczne

Zniszczenie zagłuszarki w dużym stopniu wyczerpało zapał bojowy protestujących. Hasło „Idziemy na więzienie!”, rzucone przez jednego z uczestników protestu Zdzisława Borkowskiego spotkało się z nikłym odzewem i po godz. 20 pojedynczo lub w większych grupach demonstranci zaczęli rozchodzić się do domów. Od strony ulic Filareckiej i Podgórnej zostali z zaskoczenia zaatakowani przez oddziały MO, KBW i ubeków. Ci, którym udało się przedrzeć przez kordon sił bezpieczeństwa, zebrali się na pl. Findera (dzisiaj Nowy Rynek) i obrzucili kamieniami komitet miejski PZPR, wybijając szyby w oknach. Milicja i żołnierze już się jednak nie patyczkowali z protestującymi – atakując zwartą tyralierą, stosując gaz łzawiący, petardy, „pałując” bez litości każdego, kto tylko nawinął się pod rękę, skutecznie spacyfikowali protesty. Ostatnie miały miejsce w Alejach 1 Maja, gdzie tłum zaatakował Komendę Dzielnicową MO Śródmieście oraz kasyno. Do godz. 22 siły porządkowe i bezpieczeństwa opanowały sytuację w mieście. Pożar zagłuszarki ugaszono około północy, przez następnych kilka dni zgliszczy pilnowali żołnierze KBW.

Podczas zamieszek doszło także do sporadycznych aktów wandalizmu, m.in. rozbito kilka wystaw sklepowych, co ułatwiło potem władzom komunistycznym propagandową akcję oczerniania uczestników protestu, których przedstawiono opinii publicznej jako chuliganów niszczących „społeczne mienie”. Zorganizowano także pokazowe procesy – 12 z nich skazano na kary pozbawienia wolności od pół roku do sześciu lat więzienia (taki wyrok usłyszał Tadeusz Gulcz).

Efektem bydgoskiego listopada było także wzmocnienie przez władze komunistyczne aparatu represji. Ponieważ uznano, że MO nie jest dostatecznie przygotowana do dławienia oporu społecznego, w grudniu 1956 r. utworzono bardziej wyspecjalizowane Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej (ZOMO). Komuniści nie odbudowali jednak bydgoskiej zagłuszarki, przestały działać także pozostałe nadajniki ulokowane na terytorium PRL (zagłuszanie kontynuowano za pośrednictwem stacji w ZSRR). Bydgoski listopad był także kolejnym dowodem na to, że Polacy nie dali się złamać stalinowskiemu terrorowi i nigdy w pełni nie poddadzą się komunistycznemu zniewoleniu. „Wypadki bydgoskie (…) nie miały tylko znaczenia lokalnego. Były kolejnym krokiem naprzód w walce społeczeństwa polskiego z obcą dlań władzą i ideologią. (…) W listopadzie 1956 r. pojawiła się nowa dojrzałość, której ważnym elementem było właśnie utwierdzenie się w nieufności do partii i komunizmu w ogólności. Weszła ona w zasób kapitału, który przyniósł widoczne efekty w latach 1980–1981, a także następnych” (Stefan Pastuszewski, „Bydgoski listopad 1956”, Bydgoszcz 1996).

Smutnym pozostaje jednak fakt, że w niepodległej Polsce nie powiodły się próby rehabilitacji skazanych. Co gorsza, sądy w uzasadnieniach powoływały się na koronny argument komunistycznej propagandy: skoro zdarzyły się wtedy także zachowania chuligańskie, nie można mówić o wyłącznie „niepodległościowym” charakterze bydgoskiego listopada. Jest on nadal dość słabo obecny w opracowaniach poświęconych popaździernikowej „odwilży”. Na fundamencie dawnego masztu zagłuszarki umieszczono tablicę pamiątkową, a skwer w tym miejscu nosi nazwę 18 listopada 1956 r. Zwiedzając urokliwą Bydgoszcz, warto więc zabłądzić na Wzgórze Dąbrowskiego i przypomnieć sobie o tym ważnym świadectwie walki Polaków z cenzurą i zniewoleniem.

„Wezwij milicję – prosi zdenerwowana kasjerka Teresa Koszuda biletera Franciszka Rogiewicza. – W takich warunkach nie da się pracować”. Pracownica kina Bałtyk przy Alejach 1 Maja w Bydgoszczy ma już powyżej uszu ciągłych przepychanek i kłótni rozgrywających się pod jej okienkiem. Niestety, nie jest to najlepszy pomysł na rozładowanie napiętej atmosfery. W wąskim przejściu prowadzącym na podwórko, w którym mieści się kino Bałtyk, kłębi się spory tłum, głównie młodych mężczyzn. Wielu z nich to żołnierze służby zasadniczej, jeszcze bardziej zdesperowani niż reszta, ponieważ dzisiaj kończą się im przepustki. Za czym kolejka ta stoi? Celem jest zdobycie biletu na seans północnokoreańskiego filmu „Zwiadowcy” o żołnierzach Kim Ir Sena. I choć jest to propagandowa szmira, ma jedną ważną zaletę – bilety są naprawdę tanie; za najnowszy przebój rodzimej kinematografii – „Nikodema Dyzmę” z Adolfem Dymszą w roli głównej – grany w pobliskim kinie Pomorzanin trzeba zapłacić prawie dwa razy więcej. A w biednej zniszczonej wojną i komunistyczną gospodarką Polsce cena jest kluczowa. Na „Zwiadowców” jest więc więcej chętnych niż miejsc, a atmosfera wśród kolejkowiczów jest gorąca. Kiedy tłum przygniata do okienka kasy biletowej jednego ze szczęśliwych posiadaczy biletu, a ten, tracąc oddech, krzyczy wniebogłosy, kasjerka postanawia wezwać milicję.

Pozostało 89% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia Polski
Tradycja i nowoczesność w Konstytucji 3 maja
Historia Polski
Czy Konstytucja 3 Maja była rzeczywiście pierwszą polską ustawą zasadniczą?
Historia Polski
Dlaczego nie widać wieży hejnałowej bazyliki Mariackiej w Krakowie?
Historia Polski
Odcisk palca na chlebie sprzed 8600 lat
Historia Polski
2 kwietnia mija 19. rocznica śmierci Jana Pawła II
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił